[MC] Skleroza to śliska rzecz

Udało mi się wczoraj zrobić zdjęcie, które w jednym obrazku ujmuje całość mojej metody uprawiania wędrówek wysokogórskich.

20190625_111938

Historia tego zdjęcia zaś jest taka.

Skleroza to przypadłość, o której wiele można powiedzieć, tylko nie to, że życie z nią jest pozbawione niespodzianek. Szłam już kiedyś Doliną Małej Łąki, jednak zapomniałam, że przy pierwszym przejściu naszła mnie myśl, że to szlak wyłącznie na czas, kiedy długo nie padało.

A padało przedwczoraj.

Najpierw jednak było dość ostre jak na doliny, acz zdecydowanie wdzięczne o tej porze dnia i roku podejście. Chłodny i rosisty poranek, na drodze głównie cień, bo słońce dopiero przebłyskiwało przez górne gałęzie, więc spacer z gatunku bardzo przyjaznych. A skoro o gatunkach mowa, to kupiłam w zeszłym tygodniu Przewodnik przyrodniczy po Tatrach polskich Tomasza Skrzydłowskiego i po lekturze, zwłaszcza atlasu roślin na końcu, postanowiłam przyjrzeć się bliżej zieleninie przy szlaku i ponazywać, co widzę.

Róża alpejska

20190625_084108

Miłosna górska, ale w cieniu, więc nie zdążyła zakwitnąć (ma piękne różowe kwity zebrane w baldachy).

20190625_085116

Jeden z tatrzańskich storczyków, storczyca kulista. Dopiero rozkwitała, ale i tak piękna.

20190625_104401

Szłam więc sobie powoli, przystając przy co ciekawszych kwiatach i przyglądając się zarastającym wiatrołomom, w których halny posprzątał to, co uśmiercił kornik drukarz. Z wyższych partii szlaku było widać po kolorach, jak zmienia się skład lasu, które jego części czekają jeszcze na swojego halnego a które już porastają jarzębiną i bukami. Tutaj moje ukochane brązy i beże są kolorami śmierci.

Doszłam sobie spokojnym krokiem do skrzyżowania szlaków i otworzyła się przede mną piękna łąka, która kiedyś była dnem jeziora. A nad tym wszystkim masywna ściana turni i łypiący chyłkiem zza lasu Mnich Małołącki. Lubię taką widoczność.

 

Uznałam, że dzień piękny i zapowiada się dalej tak dobrze, więc spróbuję jednak wejść na Przełęcz Kondracką. Co to ja pisałam przed chwilą o sklerozie?

Otóż jest na tym szlaku taki fragment, który zaczyna się wyborem między wysokimi stopniami z błota a skalną rynienką przypominającą gładkie dno wyżłobione przez strumyczek, też już zabłoconą. Oczywiście zacienienie i padający dzień wcześniej, i jeszcze dzień wcześniej oraz przez prawie cały poprzedni tydzień deszcz to +100 do błotnistości. Kijki były bezużyteczne, zostało wchodzenie metodą czterołapną. Przez całą dalszą część szlaku moje spodnie były świadectwem, że ten kawałek powalił mnie na kolana (fotka zrobiona przy schodzeniu, w schronisku na Hali Kondratowej).

20190625_132421

Przeszłam, w duchu wymawiając pod swoim adresem różne wyrazy, po czym, aż do Polany pod Mnichem, było porównywalnie. Bez błota, ale droga jakby ulana ze skały, dało się znaleźć oparcia, ale odpędzanie myśli o tym, że moje keeny mają już dobrze starty bieżnik, zabierało mi sporo energii. Znajomą wantę na wspomnianej polanie powitałam z wyjątkową czułością, pacnąwszy na nią pośladkami i wydobywając z plecaka butelkę z wodą. Widoki jak zwykle cudowne, w dali krzyż na Giewoncie, przede mną ściana turni a nade mną Mnich w stylizacji jak na mrhoczną powieść gotycką.

20190625_103507

Pojadłam, pogadałam z przechodniami, ostrzegając przed ślizgawicą poniżej, i trzeba było się zbierać. Wiedziałam, że drogę powrotu mam odciętą, bo moja wyobraźnia była za mała na schodzenie po szlaku, którym weszłam. Teraz cała sztuka polegała na tym, żeby nie rozbudzić za bardzo ciekawości treści żołądka. Czyli do góry, ale z ostrożna.

Po drodze wypatrzyłam kolejne górskie piękności: len górski, bukwicę i zawilca narcyzowatego. Zachwyciło mnie też coś pastelowo-zielonego, co kwitnie na pomarańczowo. Zdjęcie zrobiłam, ale nie znalazłam tego cuda w atlasach.

 

Tak więc najpierw żlebikiem z osypiskiem, pod prąd potoku. Potem w prawo, zakosami i przez kosodrzewiny, ku przełęczy. Z pokorą przyjmowałam to, że mijali mnie ludzie, którzy dużo później weszli na szlak. Moim priorytetem było dotarcie do przełęczy bez konieczności oddania na niej ofiary ze spożytego oscypka, a więc na ślimaczka, którego nota bene wypatrzyłam właśnie w kosówce. To było moje wejście, na miarę moich możliwości, że sparafrazuję mistrza Bareję.

Tym razem także wejście mnie zaskoczyło – byłam pewna, że jeszcze ze dwa zakręty a to było już. Przełęcz pełna ludzi, kolorów, języków, z arabskim włącznie (otwarcie linii lotniczej Kraków–Dubaj spowodowała widoczne zwiększenie gości z Półwyspu Arabskiego, z tym że panie ewidentnie preferują Krupówki) przyjęła mnie serdecznie. Odetchnęłam, z przyjemnością chłonąc widoki.

20190625_115450

W planach miałam zejście przez Grzybowiec, ale para, z którą mijałam się na szlaku a która tamtędy wchodziła, ostrzegła, że błotniście. To jeszcze by mnie tak nie zniechęciło, gdyby nie perspektywa wchodzenia nieco pod górę, żeby tamtędy zejść. Z mojego żołądka dobiegła cicha groźba: „Ani się waż…” oraz zachęta: „Na Kondratowej mają taką dobrą herbatę – gorącą, z cytryną”.

Argument z herbatki przeważył.

Zeszłam niebieskim szlakiem, mijając tłumy pragnące zdobyć Giewont. Herbatka była rzeczywiście pyszna, do tego wykopałam z plecaka czekoladę z migdałami, więc moje szczęście mroczyła jedynie nieco myśl, że plan wyprawy zrealizowałam jedynie połowicznie. Cóż, zrobić, siła wyższa.

Schodząc do Kuźnic, zaliczyłam mały poślizg (niepotrzebnie złożyłam kijki, jednak w takich sytuacjach są świetne). Przydał się ostatni rok ćwiczeń rozciągających – moje stawy grzecznie powyginały się jak trzeba, dzięki czemu dość zgrabnie wypełniłam sobą szczelinę z boku szlaku i obeszło się bez urazów. Mili państwo za moimi plecami zatroszczyli się, czy wszystko w porządku, za co jestem im bardzo wdzięczna.

Godzina była młoda, więc po zaspokojeniu potrzeb misiowo-puchatkowej części mojej osobowości (jedliście kiedyś sorbet cytrynowo-miętowy? Pysznie orzeźwiające małe co nieco, szczególnie po zejściu ze szlaku), zeszłam pieszo do ronda. Zahaczyłam o park w Kuźnicach, żeby napełnić butelkę wodą – podobny wodopój jest też przy wejściu na szlaki, bardzo polecam, nie tylko krakusom i poznaniakom 😉

W drodze mijały mnie dorożki, to taka luksusowa wersja busa do Kuźnic. Zachwycił mnie szczególnie jeden z siwych koni, którego mięśnie były tak rozbudowane i napięte, że wyglądał jak wyrzeźbiony przez któregoś z artystów art deco.

Na wieczornej mszy kościół się zaroił od grup rekolekcyjnych, głównie dziecięcych, a przy ołtarzu się „zazieleniło” (copyright by cichowiański proboszcz) od księży. A po liturgii modlitwa przy kapliczce Matki Bożej przy kościele. W zeszłym roku nie załapałam się, bo wcześniej wyjeżdżałam, fajnie znów brać w niej udział.

Dziś się byczę, spodnie górskie schną po praniu, pogoda piękna. Trzeba zaplanować wędrówkę na jutro. Może znajdę przy szlakach coś na poprawę pamięci…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s