[MC] Elegia dla Anioła Stróża

Co ma bidok począć – trafił na podopieczną głupio upartą, więc pozostaje mu tylko wysoka specjalizacja w wyciąganiu jej za uszy z konsekwencji dziwnych decyzji. A było tak.

Wczoraj spędziłam dużą część dnia w miłym towarzystwie Agaty Puścikowskiej. Okazało się, że z rodziną spędzają wakacje w sąsiedniej dolinie, w której leży Murzasichle. Zgadałyśmy się przez messengera i pojechałyśmy, razem z jej najmłodszym Jaśkiem, na zakupy w Zakopanem. Dzięki temu poznałam klimatyczną knajpkę ze świetnym jedzeniem i rozsądnymi cenami. A jaki tam jest wystrój! Od wejścia widać, że wystrzałowy:

20190621_132821

A jak już człek przełamie obawę przed armatą i marszałkiem, czeka go ogródek i wnętrze pełne żab przeróżnego rodzaju, roboty i przeznaczenia (na przykład taka, co jej można do pyska nawrzucać, najlepiej śmieci). W końcu nazwa Żabi Dwór zobowiązuje! Skąd ona się wzięła, można przeczytać na początku menu, więc nie będę spoilerować.

Oprócz żab ściany a nawet podłogi pełne są różnego rodzaju antykwarycznych smakowitości. Na przykład obiad jadłyśmy w sąsiedztwie skóry z węża. Prawdziwej, żadnego plastiku. Mnóstwo sztuki ludowej, ale nie tylko takiej, przemiła obsługa i pyszne jedzonko. Zapomniawszy, że w zasmażanej kapuście jest boczek (a był piątek, ekhem), radośnie ją zamówiłam. Nasz arcypasterz nie dał dyspensy, ale uznałam, że to przypadek, kiedy niespożyte jadło zostałoby wyrzucone, więc (dodatkowo zachęcona wspomnieniem kazania „zero waste” z dnia poprzedniego) zjadłam Boże dary.

Wystrój kibelka i okolic sprawia, że użytkownik rzeczywiście czuje się po królewsku i jako godny tronu. Aż zrobiłam sobie fotkę w lustrze.

Ta głowinka to nie pechowa klientka – tak zaznaczone jest pomieszczenie z tronem dla pań.

Wracając spod wrót Doliny Strążyskiej, gdzie mieści się to świetne miejsce, przypadkiem trafiłyśmy na pchli targ. Jasiek wypatrzył sobie plastikowego robota, a ja, odruchowo, dominikanina. Obstawiam, że św. Alberta. Mógłby to jeszcze być Antonin z Florencji, ale u nas raczej za dużym kultem się nie cieszył, więc obstawiam jednak Biskupa Trepa.

20190621_140304

Ze spojrzenia tak zasadniczy, że nawet nieco zawstydził franciszkanina z kuflem. Ta żabia pirateria u dołu to przypadek, ale fajnie nawiązujący do opuszczonego właśnie dworu.

Odwdzięczyłam się Agacie, prowadząc ją do lodziarni Żarneckich. Jak zwykle było pysznie a przy okazji też przysiadłyśmy na chwilę – jednak chodzenie po sklepach męczy. Jasiek na pewno by gorliwie to potwierdził. Szczególnie jak panie rozmawiają, a on nie bardzo może brać udział w rozmowie. Nuda, proszę pana, nic się nie dzieje.

Jak siedziałyśmy na obiedzie, za oknami nieco grzmiało. Nie lunęło na szczęście, więc burza wydawała się niegroźnym straszakiem. Dziś się przekonałam, że jednak potrafi dać do wiwatu.

Miało lać, więc nauczona doświadczeniem dni poprzednich zignorowałam opinie meteorologów. Wzięłam parasol, ale tak bez większego przekonania. Stan szlaku na Wiktorówki wydawał się przyznawać mi słuszność. Nota bene – zaczynają kwitnąć storczyki, których w dolnych partiach Złotej Doliny jest zatrzęsienie.

Słonecznie, złociście. Gorąca herbatka, pogawędki z gospodarzami i gośćmi a potem msza, na której śpiewał chór „Hosanna”. Bardzo przyjemne okoliczności liturgiczne, mszę odprawiał o. Wojtek, ale kazanie mówił diakon, który jest tu na praktykach – br. Tomek Kalisz. Interesujące było nawiązanie do kota, przepraszam – Kota Stefana jako egzemplum potwierdzającego, że Pan żywi wszelką żywinę (było też głębiej, ale mi jakoś ten rudzielec utkwił). Tak sobie myślę, na marginesie, że te żebracze talenty w wyłudzaniu utrzymania to źwierz ma chyba po dominikanach – w końcu zakon mendykancki.

Pożegnałam się grzecznie z bratem i o. Jarosławem, padre celebrans wziął i gdzieś zanikł, więc pożegnałam wirtualnie, po czym udałam się po kolejną porcję oscypka, kątem oka dostrzegając przygotowania do ślubu w kaplicy. Na Rusince tłumy, jakaś para próbowała nawet wózkiem dziecięcym zdobywać Gęsią Szyję (dla niezatatrzonych – na szczyt wiodą drewniane schody, bardzo długie drewniane schody; do pewnej wysokości da się pchać wózek obok nich, ale w lesie to już mało możliwe, bo strasznie nieuporządkowany – wszędzie pełno drzew*). Zastanawiałam się najpierw, na jakiej wysokości zawrócą, ale potem doszłam do wniosku, że gorzej to będą mieli ze schodzeniem, szczególnie że było dość błotniście…

Nieco grzmiało, chmury się czerniły, ale przewiewało je na zachód, więc uznałam, że pójdę sobie pod Wodogrzmoty Mickiewicza. Żenialny pomysł, od żenady żenialny,

Początki były bardzo sympatyczne, trafiłam nawet na zabawno-interesujący dopisek na drogowskazie (na miejscu Zazadniej miałabym za złe). Zresztą w tej wersji znak przekłamuje czas przejścia, bo na polanę z oscypkami jest stamtąd znacznie bliżej.

20190622_132406

Szlak na Polanę pod Wołoszynem jest bardzo urokliwy, szczególnie przejście przez Potok Waksmundzki. W tym roku było aż do bólu widać, jak potężną siłą w górach jest woda i jak zmienne są tatrzańskie potoki. Potrafią wyrwać cały kawał brzegu a potem spokojnie wrócić do koryta, że to niby nie one.

Tam już zaczynało nieśmiało kapać. Im bliżej byłam Polany, tym kapało śmielej. Zapytałam idących z ceprostrady, czy tam, skąd idą, pada, ale zaprzeczyli. Wyjęłam więc parasol i śmiało ruszyłam przed siebie. Im bliżej było polany, tym kapało gęściej. Przemknęła mi myśl: „Ej, może zawróć?”. Zignorowałam. W końcu droga przede mną to było już głownie schodzenie, co za problem.

Pod Wołoszynem już porządnie lało, zostało mi więc jedynie ćwiczenie się w dyscyplinie „schodzenie po śliskim szlaku z parasolem w jednej ręce a kijkami trekkingowymi w drugiej”. Im było niżej, ilość wody na metr kwadratowy rosła, buty zaczęły znów przesiąkać, choć starałam się iść obok szlaku, który zamienił się w rwący i dość głęboki potok, balansując parasolem i kijkami. Całość imprezy dopełniały grzmoty a jak byłam już jakieś 10 minut od asfaltu, spektakularne rozbłyski uzupełnione efektami dźwiękowymi. Doceniłam wtedy całym sercem fakt, że jestem w lesie. Schowana trochę jak robaczek w mchu i przez to bezpieczna.

Dawno się tak nie cieszyłam na widok drogi do Moka. Z westchnieniem ulgi dołączyłam do ociekającej wodą i smętnej acz mieniącej się kolorami peleryn pielgrzymki do Palenicy. Szybko złapałam busa, kierowca domyślił się, że mówiąc „Zazadnia”, mam na myśli „droga do MC” i tu mnie wysadził.

Buty znów wylądowały w kotłowni, reszta ubrania dosycha na suszarce przed domem a ja mam nauczkę, że jak grzmi, to należy uciekać. I że najlepiej z górskim deszczem radzi sobie kombo kurtka+parasol. Tylko potrzebny jest większy parasol.

Aniele Stróżu, jesteś niezastąpiony!

*copyright by Obeliks

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s