[MC] Slalom między burzami

Najpierw pojawił się biały pies, miejscami z dredami. Stwierdziłam – pewnie bezdomny. Ciekawe, co robi na drodze na Kalatówki. Tymczasem okazało się, że to nie łazęga bez domu i pana a forpoczta.

Co prawda w międzyczasie zajmowała się wyszukiwaniem i wyjadaniem resztek na szlaku, ale po chwili idąca przede mną kobieta obejrzała się do tyłu i zaczęła wołać, żeby wnuczka dobrze zapozowała na tle czegoś za nami. Po chwili uległam ciekawości i też się obejrzałam.

20190619_090722

Pasterz i owiecki. Cała droga owiecek, nie zapominając o dwóch owczarkach, z których jednego nastraszyłam niechcący, gwałtownie wychodząc z toi toja.

Na widok wełnistego potoku jakiś idący na czołówkę ze stadem turysta bezradnie wykrztusił: „I co ja mam teraz zrobić?”. Spokojnie poradziłam, że zejść na bok i zaczekać. Innego sposobu nie było, bo owce płynęły zwartym nurtem, nieco rozproszonym jedynie po bokach, tam gdzie rosły różne apetyczne zielska, których na hali nie uświadczysz. Pomekiwały towarzysko a od czasu do czasu wołali do nich pasterze.

Na brzegu stada biegło jagniątko. Miało zdeterminowany wyraz pyszczka a jego drobne raciczki i smukłe nóżki ledwo nadążały za matką. Patrząc na nie, lepiej zrozumiałam słowa Jezusa o dobrym pasterzu, który jagnięta nosi na swojej piersi. Od gaździny, u której córki mieszkam, dowiedziałam się, że owce kocą się w lutym. Tym samym jak jest redyk w kwietniu zwykle jagnięta są już na tyle wyrośnięte, że spokojnie mogą iść w tempie stada. Jednak czasem owca poroni albo ma późno ruję. I takie później urodzone maluchy mają problem, żeby nadążyć. Stado nie przejmuje się nimi, idzie po swojemu, ale dobry pasterz o nich pamięta.

Owce przeszły a ja zajrzałam jeszcze na chwilę do pustelni Brata Alberta. Miałam czas, bo założyłam, że najwyżej dojdę na Halę Kondratową, skoro ma być ulewa. Jakoś nie chciałam powtarzać doświadczenia z poniedziałku, mam na myśli tę część z dokumentnym przemoknięciem.

I tu nastąpiła miła niespodzianka. Chmury co prawda były, ale szły wysoko, tak że było widać szczyty. Spokojnie doszłam do wejścia na szlak a potem nim przeszłam. To jeden z moich ulubionych. Kiedy czytam o lasach Rivendell, to mam przed oczami właśnie te widoki. Nie potrafię zrobić zdjęcia, które oddaje piękno kolumnady wysokich świerków, czystej zieleni miękkiego poszycia i wędrujących po nim plam słońca. Pod koniec jest nieco wspinaczki, ale bardzo mało, i to też ma swój urok. Kiedy wysnułam się z lasu, znów mnie zachwycił widok Giewontu od kuchni, nie od tej wyniosłej skalnej ściany flankującej dolinę Zakopanego, ale od łagodniejszych stoków wyglądających jak falująca peleryna superbohatera.

Przysiadłam na małe co nieco przy schronisku, z bardzo miłym widokiem na samochodzik górskiej husarii.

Dzień się rozjaśniał a godzina była młoda, więc uznałam, że Przełęcz między Kopami to dobry plan. Może nawet sama Kopa? Weszłam na zielony szlak – dłuższy, ale nieco łagodniejszy. Wszystkie chmury szły w dół, prognoza okazała się błędna, a moja niezabezpieczona kremem skóra bardzo podatna na słońce. Cóż. Nigdy już nie uwierzę ślepo meteorologom.

 

Niestety, tym razem nie doszłam do przełęczy. Jakieś sto metrów przed celem zawartość mojego żołądka okazała się natarczywie ciekawska – podeszła nawet do gardła, żeby sprawdzić, czy daleko jeszcze. Nie pomogła herbatka, nie pomogły cukierki. Trzeba było zawrócić.

Mimo to radość z wędrówki była spora, bo widoki cudne, do tego lekki powiew z doliny chłodził przyjemnie acz nie natarczywie. W schronisku zakupiłam gorącą herbatę z cytryną i sporą dawką cukru. Skutecznie usunęła resztki mdłości i z pokojem żołądka oraz sumienia zeszłam do Kuźnic. Obkupiłam się w potrzebne rzeczy w spożywczym, żeby nie ryzykować przejścia przez morderczy dla portfela szlak Krupówkowy i bardzo szybko udało mi się złapać busa na rondo. Kątem oka dostrzegłam brak kolejki do kolejki (szokujące!) a kątem ucha usłyszeć, że na dole leje. Burza wręcz!

Rzeczywiście, gdzieś od połowy drogi asfalt był skutecznie zmoczony a nawet z niewielkimi strumyczkami. Na szczęście już przeszło i mimo tego, że busik do MC się spóźnił, to następna fala deszczu mnie ominęła. Burza rozpętała się dopiero, jak wróciłam do pensjonatu. To znaczy druga z dwóch, które przeszły przez MC, ta późniejsza. Bardzo uprzejmie zakończyła się przed mszą, tak że dotarłam do kościoła o suchym ubraniu. Co prawda rozpadało się w trakcie, ale plotki z organistą umożliwiły mi dotrwanie do kolejnej przerwy w występach wodnych nieba.

A dziś straszyli, że ma lać, jak strasznie ma lać! Wszyscy, po zeszłorocznym przemoczeniu, zaopatrzyli się w parasole, a tymczasem jedyne co się lało, to pot z uczestników, jak wychodziło słońce. Duchota była, ale burza wpadła na gościnne występy dopiero jakąś godzinę po procesji. Także było pięknie, barwnie, kazanie o tematyce „zero waste”, znaczy – żeby nie marnować Bożych darów, tych materialnych, a na koniec procesji „Te Deum”. Jak ja kocham ten hymn!

Przed burzą najlepiej się zdrzemnąć, co tez uczyniłam, a po burzy się przejść, co także uskuteczniłam. Poszłam pod wyciąg, popodziwiać pejzaże i poodychać ozonem.

Na jutro też zapowiadają deszcz. Ciekawe…

2 myśli nt. „[MC] Slalom między burzami

    • Mnie się zejście do Tomanowej skojarzyło z Lothlorien, ale Rivendell też może być 🙂 Zwłaszcza rano jest tam niesamowite światło, przepiękne miejsce!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s