[MC] W krainie panta leja

Heraklit chyba znał specyfikę tatrzańskiego deszczu, bo jego najsłynniejsze stwierdzenie świetnie to zjawisko opisuje. W oryginale co prawda ta fraza ma dźwięczne „r” w drugim słowie, ale dziś do szlaku lepiej pasowała nieco spolszczona pisownia. Od rana wszystko płynęło, bo lało równo – i od góry, i od dołu, i zakosem, zwykle nieśmiałe potoczki wydawały z siebie groźne poszumy, a nawet wyschnięte na ogół fragmenty Rusinki dolewały swoje.

Bardzo mi zależało, żeby dotrzeć na mszę na Wiktorówkach, więc z uporem brnęłam przez te niesprzyjające warunki [nie]pogodowe. Po pewnym, dość krótkim czasie (czyt. jak mi nawet buty przemokły) osiągnęłam etap „wszystko-mi-jedno”, zaś do przodu pchały mnie myśli trzy: msza, gorąca herbata i ciepełko w herbaciarni oraz prognoza mówiąca, że po południu ma przestać pluć żabami.

Na szlaku pusto, „celnik” TPN-u z dużym powątpiewaniem odniósł się do moich nadziei na poprawę pogody, jednocześnie zapewniając, że przede mną do doliny weszło jedynie dwoje takich straceńców jak ja. Nic to, uiściłam opłatę i ruszyłam przed siebie.

Dobrnęłam do kaplicy i tu zrealizowała się pierwsza z moich nadziei. Herbata była gorąca i słodka, w herbaciarni cieplutko i ciuchy zaczęły schnąć w dobrym tempie. Był też miły bonus – pogawędka z o. Wojtkiem. Co prawda zapowiadało się, że będę jedyną przedstawicielką ludu na mszy, ale na dziesięć minut przed 12.00 doszły jeszcze dwie pary i tak w piątkę zaludniliśmy celebrację. Mgła i mżawka sprawiły, że kaplica wydawała się odcięta od świata, jakby łódź płynąca gdzieś w nieokreślonej przestrzeni, do dalekiego a tak bliskiego portu.

Po mszy włączyła mi się prokrastynacja na myśl o zakładaniu wciąż jeszcze mokrej kurtki i wychodzeniu w płynną rzeczywistość. Poza tym zgłodniałam, a człowiek przemarznięty i głodny ma tendencję do zostawania człowiekiem chorym. Zostałam wiec jeszcze na godzinkę konsumpcji i pogawędki. Dzięki uprzejmości ojca moja kurtka plecak wylądowały w pobliżu kuchni i tak, grzejąc się i słuchając trzaskania polan pod blachą, spędziłam kolejną godzinkę. Przy okazji dowiedziałam się m.in. jakie szkody wyrządziła wczorajsza burza.

Jak wyjeżdżałam z Krakowa, to się na nią tam zbierało. Jak przyjechałam do Małego Cichego, to zastałam jej resztki w postaci zwałów gradu, nieco już podtopniałego, a i tak imponującej wielkości. Dziś na szlaku też widziałam zdemolowane przez niego liście drzew i łopianów. Ojcom na Wiktorówkach ten nagły (choć spodziewali się burzy po kilku dniach prażenia się w upale) atak podmył nieco piwnicę, rozmył też nieco szlak. Lało i sypało tylko około godziny, ale bezlitośnie.

Kurtka podschła, deszcz ustał, więc przyszedł czas na powrót. Uznałam, że jednak zahaczę o Rusinkę i kupię poezję spożywczą w formie oscypków. Było mglisto bardzo.

Już przy wejściu na polanę uderzył mnie zapach dymu, wywołując lekki ślinotok. Dałam zarobić bacy a ponieważ widoki były niewidoczne, ruszyłam w powrotną drogę, przy okazji popatrując, jak baca wygania owce na pasienie. Jedna była z jagniątkiem. Przy wychodzeniu utknęło gdzieś z tyłu w stadzie i najpierw nawoływało matkę a potem przesmyknęło się przez ogrodzenie, pognało do niej w podskokach, kręcąc młynki ogonem, i przyssało się do wymienia. Czysta radość w futrzanej postaci.

Im niżej było na szlaku, tym suszej i cieplej, mgła też się podniosła oraz znacząco przybyło turystów. W pewnym momencie nawet zdjęłam kurtkę, bo bardziej chłodziła niż grzała. Zaliczyłam też sukces wewnętrzny, gdyż mijając wyjście z terenu parku, zapanowałam nad chęcią zaczepienia pana w budce tekstem: „A nie mówiłam, że przestanie padać?”. Dobre duchowe ćwiczenie.

Po drodze mignął mi w lesie gil z małżonką (nie dziwię się, że są takie płochliwe – przy tym kolorze brzuszka trudno go nie zauważyć na zielonym tle). Dobiegła mnie tylko lekko podirytowana nuta, że śmiałam mu się przyglądać. Tak straszyć ptaka, no.

Wzięłam gorący prysznic i zdrzemnęłam się nieco, by po przebudzeniu zobaczyć z okna taki widok:

Pogoda najwyraźniej nie bez powodu jest rodzaju żeńskiego. Ma to jednak też jasne strony – czasem wystarczy tylko poczekać, pandemonium samo przejdzie.

Cieszę się, że dotarłam do Pani Jaworzyńskiej i zaniosłam, co było do zaniesienia. To błogosławione miejsce.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s