„Tolkien”, reż. Dome Karukoski

Tolkien

 

Pamiętacie z „Love Actually” scenę, w której Jaś Fasola pakował prezent? Dziś miałam poczucie, że gram w niej klienta, kiedy obsługiwał mnie pan od belgijskich frytek. Nawet moje błagania o wydanie mi porcji poza kolejką nic nie dały, więc na seans weszłam już po napisach. Nigdy więcej nie będę w ten sposób rozmieniać kasy. Nigdy! Uraz do frytek gratis.

Nie wiem, czy spóźnienie miało znaczący wpływ na odbiór filmu. Na wszelki wypadek donoszę, w razie czego zlinczowany zostanie kto inny – wiecie: recenzent zawinił a frytkarza usmażyli.

Zwiastuny nie rozbudziły we mnie jakiejś wielkiej nadziei, zmniejszyła się jeszcze po tym, jak przeczytałam biografię JRRT pióra Carpentera i porównałam z trailerami. Już na tym etapie było widać, że autorzy raczej zainspirują się estetyką filmów Jacksona niż realną biografią pisarza. Obejrzenie filmu potwierdziło moje przeczucia.

Sceny wojenne dramatyczne i estetycznie dostarczające, ale też pełne bezsensownych rozwiązań, co odbierało im realizm a przez to i frajdę z oglądania. Przykłady?

Tolkien był dowódcą oddziału – wyobrażacie sobie, że dowódca porzuca swoich ludzi i rusza z jednym (chyba) kapralem na poszukiwanie przyjaciela, który służy w innym oddziale na innym odcinku? Co byście sobie o takim dowódcy pomyśleli? Szczególnie że to poszukiwanie w żaden sposób nie jest uzasadnione – chciał go spotkać? Zabrać z pola bitwy? Namówić na dezercję? To nie impreza studencka, nawet jeśli dałoby się dostrzec pewne podobieństwo między wyglądem okopów i pola bitwy a mieszkaniem po melanżu.

Tolkien ma objawy gorączki okopowej – kapral wyciąga go z kałuży, otula kocem, ale nóg z lodowatej wody już mu nie wyjmuje i facet tak leży, nie wiadomo ile, po kolana zanurzony w zabarwionym krwią mikrostawie. Zapewne w założeniu to miało być dramatyczne, a jest tylko idiotyczne.

Jakimś cudem Niemcom udaje się podejść po cichu na tyle blisko angielskich okopów, że podpalają żołnierzy miotaczami ognia. Nie wierzę, że alianci mieli aż tak fatalnych wartowników. Tolkienowi, mimo że na początku jest tuż pod miotaczem, udaje się uciec i nawet mu włosów nie nadpaliło.

Potem Brytole ruszają do walki i Tolkien biegnie z nimi – bez broni, z wysoką gorączką, co oznacza, że nawet jakby gdzieś podczas tego ataku, jakimś cudem spotkał Geoffreya i chciał mu pomóc, to nie będzie w stanie. Pytanie tylko, czemu miałby mu pomagać i jak? Rozpraszając go wołaniem jego imienia?

To jedna nitka narracyjna. Jest jeszcze druga, ujęta początkowo jako retrospekcje w malignie. Bardzo z grubsza, ale to bardzo, nawiązuje do rzeczywistej biografii. Nawet główny wątek romansowy wyglądał inaczej, nie mówiąc o tym, że Edith nie była typem feministki, jak przedstawiono ją w filmie. Lubiła piękne stroje, wykwintne towarzystwo, herbatki, obiadki i takie tam. Tolkien nie rozmawiał z nią o swoich zainteresowaniach naukowych, uważał, że to typowo męski temat. Nie zabrałby jej też na spotkanie „klubu”, jaki tworzyli z kolegami, bo klub był męska rzeczą, kobiet się do tego nie mieszało a Tolkien świetnie mieścił się we współczesnej nam (podkreślam!) definicji pojęcia „męski szowinista”.

Inaczej wyglądała też w rzeczywistości sprawa ponownego zejścia się JRRT z jego ukochaną, inaczej studia (Tolkien bardzo dobrze sobie na nich radził, nawet jeśli musiał dorabiać). Temat wiary głównego bohatera, który był betonowym katolikiem i miało to duży wpływ na jego twórczość i sposób życia (za co, zaraz po jego książkach, go kocham) pojawia się bardzo zdawkowo – w scenie bitwy miga w pewnym momencie krzyż z pasyjką (to akurat ładne), jest mowa o jakimś Kościele, choć nie jest na początku sprecyzowane, o jaki chodzi, jest postać księdza, ale jakiego wyznania, okazuje się dopiero w połowie filmu. Nota bene scena, w której młody John robi z celibatu podstawę do zarzutu, że jego prawny opiekun zazdrości młodym po prostu szczęścia, bo sam nie może się zakochać, jest bessęsu. Za to przykład propagandy w pełnym rozkwicie.

Tej ostatniej nie brak: od zrobienia z Edith uwięzionej w konwenansach feministki (znaczy: silna postać kobieca, sztuk 1 – jest) po sugestie o miłości homoseksualnej i roztkliwianie się nad nią (znaczy: inkluzywność i pozytywny gej, który źle kończy, sztuk 1 – jest). Ostatnio nie ma filmu, w którym nie byłoby czegoś z politpoprawnej listy tematów, już tym wymiotuję. Bynajmniej nie tęczą.

Pozytywy? Kilka easter eggów w stylu tekstu: „Kto by tam chciał oglądać przez sześć godzin jakąś historię o pierścieniu?” – ryknęłyśmy zgodnie śmiechem. Wspomniany wyżej krzyż, dobra inscenizacja głównej bitwy. Prawdą jest też to, że życie JRRT było proste, bardzo trudno z tego zrobić film pełen dramatyzmu. To nie historia CSL i Joy umierającej na raka („Cienista dolina” – cudowność!). Jednak dałoby się, gdyby nie iść schematem. Tylko skąd we współczesnym filmowym światku znaleźć człowieka, który potrafiłby opowiedzieć o mądrej miłości ojca do synów, bo z niej właśnie (i z fascynacji słowami) narodził się hobbit i reszta wspaniałego świata LOTR-a? A przede wszystkim – skąd wziąć kasę na realizację filmu, który byłby ryzykowny, bo odstający od schematu?

„Tolkien” kojarzy mi się z taśmową produkcją, jaką jest tzw. kino chrześcijańskie w USA, tylko schemat inny, holiłódzki. Poziom banalizacji tematu (poza kilkoma ciekawymi rozwiązaniami operatorskimi) ten sam. Nie idźcie do kina, pewnie z czasem pojawi się na VOD lub DVD. A jeśli chcecie rzeczywiście poznać JRRT, po prostu przeczytajcie jego biografię. Więcej skorzystacie.

4 myśli nt. „„Tolkien”, reż. Dome Karukoski

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s