Rok 1794. We Francji szaleje Wielki Terror rozpętany przez Robespierre’a i spółkę. Wyznawanie chrześcijaństwa jest kwalifikowane jak przestępstwo, klasztory są zamykane, zakonnicy i zakonnice na siłę sekularyzowani a kapłani – zmuszani do zdjęcia stroju kapłańskiego i mordowani za wypełnianie posługi kapłańskiej. Szesnaście karmelitanek z klasztoru w Compiègne ofiaruje Bogu swoje życie w intencji sprawiedliwości i pokoju dla Kościoła.
Tyle na razie z historii, bo siostry z tego klasztoru są rzeczywiście błogosławionymi Kościoła a na ołtarze zostały wyniesione jako męczennice (1906, Pius X), zresztą pierwsze spośród ofiar rewolucji francuskiej.
Na kanwie ich historii postała najpierw nowela Gertrudy von Le Fort „Ostatnia na szafocie”, potem w nawiązaniu do niej genialna sztuka Bernanosa „Dialogi karmelitanek” (1957) a na jej podstawie libretto opery Francisa Poulenca, której transmisję z The Metropolitan Opera obejrzałam w sobotę (polecam Kino Kijów, dobre wino dają na wejściu) .
Jak powiedział dyrygent, dyrektor muzyczny Met, Yannick Nézet-Séguin, aranżacja całości była trudna, bo to dzieło muzycznie jest dość wolne i jednolite (a dokładnie stale pełne dźwięków rodzących poczucie zagrożenia), ponieważ tu muzyka służy słowu. A tekst jest potężny i boleśnie aktualny – Bernanos był mistrzem:
– [m. Maria od Wcielenia do sióstr po tym, jak ich kapelan musiał uciekać] „Kiedy brakuje kapłanów, potrzebni są męczennicy, dzięki nim zostaje zachowana równowaga łaski. Francja nie ma kapłanów, więc musimy złożyć świadectwo” – dla mnie zabrzmiało jak proroctwo.
– [„stara” przeorysza, m. Henrietta od Jezusa] „To nie reguła zachowuje nas, to my zachowujemy regułę” – paradoksalnie dobre motto dla nas, świeckich. Pozostać sobą, zachować swoją „regułę”.
– [Blanka do brata, który próbował ją ratować, zabierając z zagrożonego klasztoru] „Traktuj mnie jak swojego towarzysza broni. Każde z nas walczy po swojemu, tak jak nas stać”.
– [rewolucyjny komisarz, wyganiając siostry z klasztoru] „Odzyskacie upragnioną wolność… pod nadzorem prawa” – jakbym nieboszczkę komunę słyszała…
Isabel Leonard, śpiewająca rolę Blanki de La Force, świetna wokalnie, ale zbyt pewna siebie, żeby widz uwierzył w stany lękowe, na jakie ma cierpieć jej postać. Tym samym główna rola spektaklu nieco poległa.
Jak dla mnie był on jednak popisowy, jeśli chodzi o role drugoplanowe. Karen Cargill jako podprzeorysza m. Maria od Wcielenia, Erin Morley jako s. Konstancja (zdecydowanie moja ulubiona postać) a przede wszystkim Karita Mattila jako m. Henrietta od Jezusa to były kreacje przyprawiające od gęsią skórkę. Śmierć tej ostatniej, która była wzięciem na siebie przez starszą karmelitankę przyszłej trwogi konania głównej bohaterki, czyli Blanki, boli. I na tym polega maestria, bo ma boleć. Świetnie zaśpiewana, zagrana tak, że uwiera. Patrzenie na cierpienie umierającej, także to emocjonalne, na pograniczu bluźnierstwa, zapada w pamięć. Głęboko.
Druga scena, która bije po widzu jak młotem, to ta ostatnia – wykonania wyroku na siostrach. Nie ma dosłowności, za to jest rytm wybijany bezlitośnie dźwiękiem opadającego ostrza gilotyny i narracja muzyczna, która mnie osobiście przeorała do łez. W tym kontekście śpiewana przez siostry antyfona „Salve Regina” nabiera wyjątkowej dosłowności, ciężaru nadziei sięgającej za zasłonę śmierci . Podobnie jak „Chwała Ojcu” zaśpiewane na końcu przez Blankę de La Force, która ostatecznie jednak przyłącza się do współsióstr idących na szafot.
Jest to opowieść o destrukcyjnej sile totalitarnej władzy, o potędze lęku sprawiającego, że ludzie chcą tylko, żeby zostawiono w spokoju, więc dla niego są w stanie przyłączyć się do systemu. Jednocześnie też obraz potęgi wiary, która go przełamuje. Chociaż człowiek jest w nim zaledwie ziarenkiem piasku, jednak swoim świadectwem a przede wszystkim oddaniem życia Bogu, potrafi przełamać wydaje się, że totalną, władzę. Staje się dowodem, że można pozostać wolnym.
Inscenizacja jest klasyczna pod względem kostiumów, scenografia za to jest w niej minimalistyczna. Skojarzyła mi się z metaloplastyką z lat osiemdziesiątych i coś jest chyba na rzeczy, bo premiera tej wersji „Dialogów karmelitanek” odbyła się w 1977 r. Krucyfiks z kaplicy dla mnie osobiście odstręczający, bo odczłowieczony. Za to pomysł z podłogą w kształcie krzyża wymowny.
Sztuka sama z siebie ma wymowę feministyczną, więc wrzucanie postaci „mądrej murzynki”, przprszm – „Afroamerykanki” było moim zdaniem zbyteczne, szczególnie że pod względem historycznym dość karkołomny. Z drugiej strony jednak politpoprawność w sztuce o wymowie antytotalitarnej nadaje całości specyficzny smaczek. Tyle że pewnie niezamierzony.
Opera poruszająca i niebanalna, stawiająca ciężkie pytania, rzadko współcześnie słyszane: o Boga, wolność, ale też lęk konania i konieczność śmierci. Było warto, nawet jeśli pierwszy akt mnie wymęczył.
Na koniec dokończenie historii szesnastu karmelitanek z Compiègne. Zostały aresztowane w czerwcu 1784 i ścięte 17 lipca tego roku.
Dziesięć dni później odebrano władzę Robespierre’owi i popierającym go stronnictwom. Wielki Terror ustał.