Tak, byłam w Janowie. Tak, to jest pieróg biłgorajski. Tak, możecie mi zazdrościć – jest pyszny.
To smakowita wisienka na torcie, jakim było nagranie wywiadu z bratanicą br. Gwali i jej mężem. Okazało się też, że pierwszy rozdział, który dałam do zrecenzowania rodzinie, w dużej mierze jest do przepisania na nowo. Cóż, taki los historyka, całe szczęście, że miał mnie kto zweryfikować.
Nie spodziewałam się, że poranny bus w tamte strony, i to w poniedziałek, będzie tak nabity. Wygląda na to, że kupiłam bilety rzutem na taśmę, a na pewno w takim momencie dotarłam na dworzec (mogę się spóźnić, ale kawa być musi). Wcisnęłam się z kawą i torbami w jeden z niewielu wolnych foteli i zastygłam wprasowana w moje ciasne miejsce. Gdyby nie to, że powietrze było nieco arktyczne, poczułabym się jak w afrykańskim autobusie opisywanym przez Kapuścińskiego w „Hebanie”. Czas zwolnił.
Za oknem jasny, wysoki błękit nieba i w oddali pojedyncze chmury nad horyzontem, z gatunku tych ozdobnych, nie opadowych. Im dalej na północny-wschód, tym bardziej płowieje ziemia, teraz dobrze widoczna, zanim zakryje ją zieleń. Kolor pól odsłania powód wyjątkowej rzutkości i elastyczności ludzi zamieszkujących tamtejsze tereny, także te niedaleko Janowa – nie dało się wyżyć z uprawy, trzeba było kombinować.
Na dworzec wyszedł po mnie pan Jan, co było bardzo miłe. Miły był także widok fasady sanktuarium, które kremową bielą wyraźnie odcinało się od czystego nieba. Ależ mnie do tego kościoła ciągnie! Tam był chrzczony Gwala i tam przyjął I komunię, nie ma mowy, żebym w końcu tam nie dotarła. Do tego mają tam także archiwum. Już mnie łapki i oczki świerzbią.
W domu przywitała mnie pani Stanisława, poczęstowano mnie herbatą a potem było długie nagranie, podzielone jeszcze na mniejsze, bo z przerwą na rozmowę z Marysią Siemczyk i obiad. Dowiedziałam się sporo nowych rzeczy, te informacje, na powtórzeniu których mi zależało, mam nagrane, więc jestem zadowolona. Umówiliśmy się wstępnie na kolejne spotkanie, tym razem dłuższe, z objazdem po rodzinie i wywiadami z nimi.
Pamięć starszych ludzi to wspaniałe źródło a tak ulotne. Sporo dowiedziałam się na przykład na temat klimatu tamtych czasów, mentalności pierwszej połowy XX w. i samej rodziny. Także specyficznego poczucia humoru br. Gwali.
Tu krótka anegdotka, jedna z wielu: jeden z Gwalowych braci wyjechał na stałe za granicę. Tam zachwycił się socjalizmem i zgodnie ze swoimi poglądami politycznymi był niepraktykujący i krytycznie nastawiony do religii. Brat Gwala zabrał go kiedyś na długi spacer i jak skończyły się tematy do rozmów, zaproponował odmówienie różańca. A jak skończyli jeden, to następnego. Jak Stanisław wrócił, to żalił się, że go dominikanin przeczołgał. Nie ma jak małe OP egzorcyzmowako, w końcu z bratem rodzonym nie wypadało nie odmawiać…
Obdarowana pierogiem prosto z Konstantowa (serdecznie dziękuję!) znów wprasowałam się w busa. W powrotnej drodze miałam piękny widok na zniżające się słońce, które pokrywało złotem niebo i resztę pejzażu, co rekompensowało znacznie szkody, na jakie użalało się moje wygodnictwo. Sporo też pomagała satysfakcja z owocności dnia, nawet jeśli męczącego i to z wielu powodów (błagam, nie zmieniajmy już czasu! To jest szkodliwe społecznie!). Sporo materiału, pora znów siąść do pisania.