Hrabina, balonik (zielony) i inne prowincjałki

Kilka miesięcy temu byłam po raz drugi na wystawie dzieł Wyspiańskiego i zakupiony wtedy bilet daje mi wstęp na jeszcze kilka innych ciekawych wystaw. Zapomniałam o nim jednak i tylko fakt, że trzymam go w portfelu (bilet, nie mistrza Stanisława) pozwolił mi ocalić 20 zł, a mimo to obejrzeć wystawę „1900” w Kamienicy Szołayskich.

Kocham Kraków i kocham jego szaloną epokę, czyli przełom XIX i XX w., kiedy prowincjonalne miasto tak naprawdę było najbardziej dynamicznym ośrodkiem sztuki i przemian kulturalnych, do tego promieniującym aż pod samiuśkie Tatry. Sprawdza się stara zasada, że jeśli chcesz czegoś naprawdę nowego i pełnego energii, trzeba ci zestawić kontrasty i skrajnie różne mentalności. Ta wystawa pięknie to punktuje.

Zajmuje dwa piętra, więc jest co oglądać. Na wejściu jest do obejrzenia, obecnie już nieco zmasakrowany, album ze zdjęciami miasta wykonanymi w technice pozwalającej na jednej fotce zobaczyć to samo miejsce w ujęciu współczesnym i z przełomu poprzednich dwóch wieków. Zależy pod jakim kątem się popatrzy – cóż, Kraków do dziś ma w sobie wiele z tamtego czasu. Wszytko zależy właśnie od tego kąta.

Zasadnicza wystawa zaczyna się od postaci-instytucji, zjadliwie opisywanej przez Boya-Żeleńskiego czy Magdalenę Samozwaniec, czyli… hrabiny. Wdowy, dowolnie arystokratycznej, choć przez bardzo długi okres dominowały wpływy hrabiny Potockiej: wyznaczała trendy, dyktowała, co wypada, a co nie, finansowała wiele instytucji i korzystała ze swoich znajomości i wpływów, aby promować i deprecjonować. Jeśli potrzebna była skuteczna a szybka ingerencja czy osąd, wtedy wchodziła ona, cała na czarno.

Potem idziemy przez poszczególne grupy społeczne i dziedziny aktywności miasta. Pokój dziecięcy (z konikiem na biegunach, na którym najmłodsi zwiedzający mogą się pobujać, jest nawet do tego zachęta), buduar i mniej lub bardziej nieprzyzwoite obrazy i eksponaty. Potem kilka sal poświęconych krakowskiej bohemie, tej latającej na Zielonym Baloniku pompowanego kpiną i punktowaniem mieszczańskiej obłudy i z rozkoszą drażniącej dwuznacznościami filisterską moralnością, co ty by chciała, ale nie wypada, nie wypada. Więc może tak pokątnie przynajmniej…?

Jest też o sporo eksponatów z zakresu sztuki użytkowej, w końcu to złote lata secesji, ubrań i bibelotów, choć bez nadmiaru. W sali poświęconej ówczesnej modzie można dotknąć fragmentów tkanin, jakie wtedy stosowano w krawiectwie, ale też w wystroju wnętrz. Towarzyszą im opisy, ale i bez nich dobrze to przybliża tamtą epokę.

Zachwyciły mnie też meble, szczególnie te nawiązujące stylizacjami do sztuki ludowej.

Jest też nieco o sporcie (od regat po piłkę nożną), polityce, nauce (wreszcie dowiedziałam się, kim był prof. Rydygier – mizogin, ale geniusz). Nie mogło oczywiście zabraknąć religii, choć kwestie te zostały potraktowane prawie wyłącznie od strony sztuki użytkowej, typu modlitewniki, okładki na księgi czy liturgiczne parafenalia. Oczywiście nie jest w tej sali obecny wyłącznie katolicyzm, sporo też o judaizmie.

Bardzo mnie ucieszył cykl Piotra Stachiewicza „Królowa Niebios. Legendy o Matce Boskiej”. Do tej pory znałam tylko odbitki (artysta upowszechnił je jako tzw. święte obrazki), fajnie było popatrzeć na olejne oryginały. Ciekawa próba uwspółcześnienia obrazu Matki Bożej, moim zdaniem w większości wypadków udana. Zresztą niejedyna na wystawie, ale pozostałe dzieła z zakresu poszukiwania nowego języka dla sztuki religijnej cierpią według mnie na tę samą chorobę, co wiele współczesnych – mają wysoki poziom artystyczny, ale nie budzą w sercu pragnienia wielbienia Boga. Coś poszło nie tak.

Całość kończy ściana pełna małych pejzaży podkrakowskich (w tej chwili już w granicach miasta i szczelnie zabudowanych) widoków, które można sobie popodziwiać w detalu przez lornetkę. Ostatnia sala to obrazy i eksponaty dotyczące chłopomanii i wiejskiego otoczenia Krakowa. Ciekawie zaaranżowane i fajnie domykające całość.

Wiele jest w niej elementów interaktywnych, trochę też do poczytania. Podane dane statystyczne – przydatne, acz nienachalne. Oprócz oczu można zaangażować też słuch i dotyk, przyjemna odmiana. A, zapomniałabym – jest też o fascynacji Japonią, tu oczywiście pojawia się niezastąpiony „Manggha” Jasieński.

Cieszę się, że w końcu dotarłam na tę ekspozycję, szczególnie że do 2 czerwca, kiedy zostanie zamknięta, czasu już niewiele. Wbrew pozorom. Do początku maja, kiedy zwija się wystawa „Wyspiański nieznany”, jeszcze mniej, trzeba będzie się wybrać w kwietniu. Młoda Polska to zdecydowanie, zaraz po obwarzankach, najlepszy towar eksportowy Krakowa. Zderzenie kochającego się w pompatycznych uroczystościach, ceniącego nade wszystko stabilność i tradycję, tudzież religijność (nawet jeśli powierzchowną), oszczędnego do granic skąpstwa mieszczaństwa z intelektualno-artystycznym fermentem, mającym w tym pierwszym niewyczerpaną kopalnię inspiracji, zaowocowało wspaniale.

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s