Nie odnajduję się w formie pobożności, jaką jest Droga krzyżowa. Jakoś tak a w zasadzie nie. Jednak ta Droga krzyżowa, którą poprowadzili w Ślesinie siostry i bracia z ruchu AA poruszyła mnie głęboko. Każde rozważanie było bardzo prostą historią, jednak ta prostota opowieści połączona z jej prawdziwością miała wagę ciężką i jak się ją próbowało unieść, to aż łzy w oczach stawały.
Ostatnia stacja kończyła się dramatyczną prośbą o pomoc i cichą nadzieją, że przemiana i nawrócenie są możliwe, że możliwe jest uzyskanie przebaczenia. Pytaniem o nie. Zawisło w przestrzeni aż do czytania w czasie mszy, kiedy ustami proroka Ezechiela Bóg odpowiedział: „Jeśliby występny porzucił wszystkie swoje grzechy, które popełniał, a strzegłby wszystkich moich ustaw i postępował według prawa i sprawiedliwości, żyć będzie, a nie umrze: nie będą mu policzone żadne grzechy, jakie popełnił, lecz będzie żył dzięki sprawiedliwości, z jaką postępował. Czyż tak bardzo miałoby mi zależeć na śmierci występnego – mówi Pan Bóg – a nie raczej na tym, by się nawrócił i żył?”.
Nie, prowadzący wcześniejszą modlitwę nie patrzyli przed nią do lekcjonarza.
Piękne.
A potem było spotkanie na temat Mateusza Talbota, a potem długie wieczorne Polaków-katolików rozmowy przy stole pysznie i z gustem zastawionym przez panią Danusię.
W pamięci, oprócz rozmów i spotkań, zostanie mi wystrój drewnianego kościółka św. Mikołaja. Ksiądz Sławek wydębił kilka milionów na jego restaurację, i tak za mało o kilka, ale co da się opłacić z wydębionej kasy, to już się dzieje. Budynek z XVIII w., więc króluje rokokoko, ale całkiem estetyczne, szczególnie jak się kojarzy do czego potrafią być zdolne rokaje. A tu tak ładnie im na tych ławkach…
Mnie zachwycił przede wszystkim św. Franciszek Salezy – dawno nie widziałam przedstawienia, które by tak dobrze oddawało jego dobroć i przychylność.
Główny ołtarz i ambona są w renowacji, więc prezbiterium ogołocone, ale i tak daje radę. Na moje oko dzięki oknu i harmonii pozostałych elementów. Stoi tam też już jedna z wyremontowanych ławek kolatorskich, ewidentnie manierystycznych, które znalazły się w kościółku skądś, nie wiadomo skąd. Może podarowane, zapewne tak samo jak i św. Antoni, ewidentnie siedemnastowieczny.
A przed kościołem, nieco na wygnaniu, św. Józef. Miło było go tam zobaczyć.
Tak siedzieliśmy o gadaliśmy z moim gospodarzem, ks. Sławkiem i coraz bardziej upewniałam się w myśli, która za mną chodzi od początku Wielkiego Postu. Mianowicie, że świat zmieniają mali. Dobry wiejski proboszcz to skarb, podobnie jak dobra rodzina, anonimowi wolontariusze, kościelne „babki” i cała rzesza tych, którzy zajmują się dłubaniem przy rzeczach niespektakularnych a koniecznych. Zupełnie jak św. Józef. I jak Matt Talbot, który za życia był jednym z tysięcy fizycznych robotników, ale jego asceza i cuda dziejące się za jego wstawiennictwem przemieniają świat, zmieniając życie tysięcy ludzi.
To bez takich ludzi Kościół skona.