Odszedł nagle, chociaż chorował już od dłuższego czasu. Ta nagłość jego śmierci sprawia, że jeszcze trudniej mi przyjąć to do świadomości. Dla mnie w zakrystii był od zawsze, odkąd na studiach trafiłam do Beczki i z taką pewną nieśmiałością stawiałam pierwsze kroki w dominikańskim światku. A teraz już nigdy go tam nie będzie i ciężko mi to sobie wyobrazić.
Był w wieku moich rodzonych braci, a więc po pięćdziesiątce. Opiekował się ubogimi z miasta i chorymi w klasztorze. Tę posługę ułatwiało mu to, że był niesłychanie trzeźwy w podejściu do ludzi, ale też niepozbawiony wyobraźni i miłosierdzia. Kiedyś o. Reginald, wtedy już z poważną demencją, po raz kolejny uciekł z klasztoru. Stanął na przystanku tramwajowym i za nic nie chciał wrócić. Wtedy br. Andrzej zdjął habit i w świeckim ubraniu podszedł do ojca, pytając: „Czy to pan zamawiał taksówkę do Czortkowa?”. Staruszek, zaskoczony takim obrotem sprawy, dał się przekonać, że jednak podróż w tym wieku oraz w tamtym kierunku nie jest dobrym pomysłem, i wrócił do domu. Obyło się bez drastycznych metod, wystarczyła Andrzejowa pomysłowość i poczucie humoru.
Był jednym z braci, którzy zajmowali się br. Gwalą w ostatnich latach jego życia i to nas w ostatnich latach znacznie zbliżyło. Nie dał się namówić na wywiad, ale w rozmowach w międzyczasie i między zakrystiami sporo mi o Gwali opowiedział. Gorąco popierał pomysł procesu beatyfikacyjnego, szczególnie że sam prosił swojego byłego podopiecznego często o wstawiennictwo. Podobnie zresztą jak prosił o to bł. Jana Beyzyma, jezuitę – a taki tam przejaw ekumenizmu międzyzakonnego.
Wiele spraw, w tym duchowych, chował dla siebie. Jeśli nie chciał o czymś mówić, wołami nie dało się z niego tego wyciągnąć. Jednocześnie jeśli nabrał do kogoś zaufania, można było zawsze na niego liczyć. Był poukładany, czasem ta jego konsekwencja w podejściu do porządku i troski o kościół była przyczyną ścięć z grupami z duszpasterstw. Cóż, miał władzę kluczy, więc stawiał zwykle na swoim.
Niektórzy ojcowie, szczególnie ci młodsi, czuli przed nim wyraźny respekt. Podczas jednej z nocy czuwania na Zesłanie Ducha Świętego niechcący podpaliliśmy dywan przy ołtarzu. Na zakończenie modlitw prowadzący je ojciec powiedział, że „w tym roku ogień Ducha zstąpił, i to nawet dosłownie”, a kiedy kościół zarechotał, ojciec z lekka spoważniał, przybladł i dodał: „Wy się śmiejecie, ale to ja będę musiał o tym powiedzieć br. Andrzejowi”.
Miał fajne poczucie humoru i miewał też, jak każdy, gorsze dni. Jak się go znało, to już na pierwszy rzut oka wiedziało się, że akurat teraz trzeba brata zostawić w spokoju, bo wymuszanie interakcji może być bolesne dla wymuszacza. Jednocześnie miał grono fanek, starszych pań, które przychodziły „do Andrzejka” pogadać o rzeczach, które nie były Bardzo Poważnymi Duchowymi Problemami, ale dla nich bardzo realnymi. Brat słuchał, pocieszał, podtrzymywał na duchu i rozwiewał niepotrzebne strachy.
W ostatnich latach było wiele śmierci w jego rodzinie, po kolei odchodzili jego najbliżsi. Nie afiszował się z żałobą. Podobnie jak nie afiszował się z chorobą, wiedziało tylko kilka osób. Na liturgiach zwykle siedział pod Jackiem, więc zasiadając w tamtejszej loży szyderców, parę razy miałam okazję widzieć kątem oka jego wyraźne wzruszenie na niektórych mszach i to, że traktował swoją relację z Bogiem bardzo serio.
Jak większość braci współpracowników prawdę o swoim życiu duchowym zabrał ze sobą – chyba że w spuściźnie znajdą się jakieś dzienniki lub notatnik duchowy. On już jest po drugiej stronie, razem z braćmi i ojcami, którymi opiekował się za życia. Ma zdecydowanie lepszą perspektywę.
PS
Pogrzeb odbędzie się w środę, 13 lutego. Msza św. o 12.00, przed nią różaniec.
Chyba każda śmierć bliskiego jest za szybko ale ta, była za szybko na prawdę…
to prawda 😦