Książka pochłonęła mnie jak górska lawina – wessało mnie, zabetonowało i puściło dopiero, jak stopniała liczba kartek, tak do zera. Leżę sobie teraz z lekka bezwładnie a wnętrze mi pożera robak tęsknicy górskiej. Konkurują z nim szczery podziw dla toprowców i zachwyt tym, że jeszcze istnieją ludzie robiący szalone rzeczy dla idei a przede wszystkim dla drugiego człowieka.
Choć trzeba przyznać, że autorka (Beata Sabała-Zielińska, w środowisku TOPR zwana Zetką) nie próbuje tuszować trudności i bez taryfy ulgowej pisze, że ratownicy to „banda narcyzów”. Określa to też bardziej łagodnymi słowami: ludzie o mocnych charakterach, indywidualiści etc. Kiedy jednak czytelnik mierzy się z opisem kolejnej akcji, zwłaszcza z tych tragicznych, przestaje się dziwić. Ja przynajmniej przestałam – ktoś o delikatnej konstrukcji psychicznej i zbyt empatyczny odpadnie natychmiast, sam stając się problemem, zamiast nieść pomoc.
Szczególnie że ratownicy się nie patyczkują ze świeżynkami i dają im do wykonania rzeczy najtrudniejsze, a bynajmniej nie mam tu na myśli ekstremalnie trudnych wyczynów technicznych. Nie napiszę, o co chodzi – sami poczytajcie.
Opowieść o ludziach TOPR (w tym także o kobietach – wiedzieliście, że są też ratowniczki?) to dwanaście rozdziałów poprzedzonych wstępem i zakończonych listą bohaterów książki, uzupełnionych świetnymi kolorowymi zdjęciami. Pierwsze dwa to prezentacja i uzasadnienie wymagań stawianych ludziom przychodzącym do Pogotowia (tu autorka jakby zapomniała o paniach, bo tytuł tej części to „Mężczyźni na miarę czasów” 😉 ) oraz historia organizacji. Dużo tu dumy, ale też dobrze uzasadnionej.
Stąd można się dowiedzieć, jak mordercze szkolenia przechodzą ratownicy i że nie ma dla nikogo taryfy ulgowej, bo zdrowie i życie zarówno ratowanego, jak i całej ekipy pomocników zależy od każdego z ludzi biorących udział w wyprawie. Jest też wspaniały przykład tego, że można być nowoczesnym, a jednocześnie głęboko przywiązanym do tradycji. Piękne są fragmenty opowiadające o pierwszych ratownikach, założycielu TOPR-u czy cudowna, szarpiąca za serce historia Klimka Bachledy i jego słów, które wciąż powracają w toprowskim etosie: „Trza iść cłeka ratować”.
Rozdział o wymaganiach i poziomie wyszkolenia ostro kontrastuje z jednym z ostatnich, w którym podane są dochody zawodowych ratowników. To właśnie to zestawienie sprawiło, że TOPR skojarzył mi się z husarią. Co prawda zamiast skrzydeł mają śmigło i to tylko jedno, ale relacja między znaczeniem ich działania, skutecznością, kosztami sprzętu, poziomem wyszkolenia i podejmowanego ryzyka a płacą, czasem nie mówiąc nawet o wdzięczności, jest taka sama. W końcu nie bez powodu husarze czasem w odruchu rozpaczy najeżdżali na królewszczyzny, domagając się zaległego żołdu…
Toprowcy nie bardzo mogą dokonać takiego najazdu, jednak widzę ich bardziej jako husarzy niż rycerzy Błękitnego Krzyża (tak bywali kiedyś określani i ten mit jeszcze nieco się utrzymuje, jak pisze Sabała-Zielińska). Czasem dokonujący rzeczy niemożliwych albo na granicy cudu, jak choćby posadzenie uszkodzonego śmigłowca na podwórku gazdy w Murzasichlu bez szkody dla nikogo, choć w tym przypadku pilot zrzuca winę za powodzenie na Opatrzność. Lot mroził krew w żyłach, co nie przeszkodziło pilotowi po upewnieniu się, że przeżył, w pójściu na śniadanko, a zapewne i strzeleniu do niego nieco gorzałeczki (ale o niej już w książce nie było).
Swoją drogą, wiedzieliście, że hasło do ewakuacji w razie uszkodzenia Sokoła brzmi: „Spierdalać!”? Bardzo mi się spodobała jego ekspresja i zwięzłość przekazu…
Wróćmy jednak do konstrukcji tekstu. W pozostałych rozdziałach czytamy opowieści o poszczególnych działach TOPR: ratownictwie ścianowym, lawinowym, śmigłowcu, jaskiniowym, nurkowym i medycznym. Mnóstwo gęstych opowieści, sprawnie opowiedzianych, czasem z żartem (nie sądziłam, że można na nowy sposób i to wymuszający rechot, opowiedzieć o słynnych uwięzionych pod Morskim Okiem – popłakałam się z radości), czasem z łzą i to ciężką. W każdym razie obojętnie przez ten tekst przejść się nie da.
Końcówka jest poświęcona ratowniczkom i jest to rzecz mocna, o przebijaniu się przez lodowy sufit. Z powodzeniem, oczywiście. W końcu nic tak nie poprawia humoru poszkodowanemu panu, jak widok pięknej, wysportowanej kobiety. Większości robi się od razu lepiej i narzekania jakby mniej… Potem jest rozdział o finansach TOPR (smutny bardzo) i zakończenie.
To pierwsza w historii książka opowiadająca o TOPR od środka. Wiele tam historii opowiedzianych przez ratowników, niektórymi bohaterowie czy bohaterki (bo widzimy pracę ratowników także oczami ich żon, co moim zdaniem jest bardzo cenne) dzielą się po raz pierwszy. Moim zdaniem pozycja obowiązkowa dla każdej tatromaniaczki i każdego tatromaniaka, a także dla turystów, którzy w góry chadzają sporadycznie, a chcieliby poczuć klimat wyzwań, jakie Tatry potrafią postawić ludziom.
Nie ukrywam, że w pełni się zgadzam ze stwierdzeniem, że choć to tzw. kieszonkowe Alpy, to nie należy ich bagatelizować. Są humorzaste i złośliwe, a jak z kimś się nie polubią, to radzę unikać, nawet ceprostrady. Jednocześnie są piękne, przyjazne i pełne wspaniałych cudów natury. Zależy, jak się do nich podejdzie a przede wszystkim – jaka jest prognoza pogody i jak tam u nas z umiejętnością korzystania z własnej wyobraźni.
Książkę w każdym razie serdecznie polecam, autorce z serca gratuluję i chyba poczytam sobie jeszcze raz kilka już ulubionych fragmentów. Tak dla podtrzymania tęsknoty i klimatu…
A może by tak Patronite dla ratowników. Tak się zastanawiam czy by się dało. Nitki życia wiążą nadszarpnięte. Twórczo.
Tatromaniak urządzał zbiórki np. na sprzęt, warto zaglądać na ten portal: https://tatromaniak.pl/