W mrok i pokasłującą ciemność kościoła wpada najpierw dźwięk dzwonków. Z zakrystii wysnuwa się, poprzedzona słupem wonnego dymu, długa smuga światła – wzorem Izraelitów faceci w bieli, diakoni i ojcowie zdążają ku górze Horeb ołtarza. Kiedy tam dotrą, potok światła rozleje się po wnętrzu Kościoła. Całe morze jasnych punkcików, rozbijających mrok przedświtu.
Moje ulubione miejsce na roratach jest w prezbiterium, teraz zabudowanego rusztowaniami (remonty, remonty…). Widać stamtąd cała nawę główną i remontowaną nawę południową (rusztowania, rusztowania…). Codziennie, kiedy kończyły się roraty, nie potrafiłam się oprzeć wrażeniu, że nawa* dosłownie stała się okrętem.
Płyniemy pod jego pokładem, patrząc, jak o poranku powoli rozszarza się sklepienie, choć na dole wciąż jedynym źródłem światła pozostają płomyki naszych świec. Już wkrótce bazylika-arka wypluje nas na ulice miasta, ale jeszcze płyniemy w stronę nadciągającego Poranka. Niech będzie błogosławiona nieuchronność jego nadejścia!
A tu mały detalik z rusztowań. Ewangelizacja zawsze, wszędzie i na wszelkie sposoby 😀
- navis – łac. okręt, statek.