Szczecin, trzynastego. Pobudka o 4.20, pociąg nieco godzinę później. Kawę i śniadanie przezornie wzięłam ze sobą, bo w TLK bufetu nie uświadczysz – zapasy przydały się dwie godziny później.
Za oknami świat rozwarstwiał się powoli na niebo i ziemię, a wszystko zalegał mglisty chaos. Z mgły wynurzały się drzewa, stadka saren, pola, domy, kościoły. Przy jednym z nich, z wieżą spinającą jak szpilka pasmo mgły na dole i niskie chmury u góry, widać było koronę drzewa, którego pień przesłaniała pierzynka wilgoci. Gałęzie układały się w zgrabną kulę, więc całość wyglądała jak zawieszona nad mgłą koronkowa bombka.
Dawno nie miałam okazji, by tak na spokojnie oglądać cudowny jesienny pejzaż świata moszczącego się powoli pod mgłami do odpoczynku (wstawanie o porze, która to umożliwia, nie należy do moich forte). Omijało mnie wspaniałe bogactwo kolorów, gra mgieł i spokój dzikich zwierząt przyzwyczajonych do odgłosów i widoku pociągu, polujące myszołowy i pustułka. Drepczący gdzieś z pośpiechem bażant.
Pogoda był słoneczna, klasyczne babie lato. W Szczecinie o. Łukasz Detmer odebrał mnie z dworca i zawiózł na miejsce zbrodni w postaci wykładu w ramach DSW. W niedzielę między mszą a pociągiem miałam kilka godzin, więc wykorzystałam pogodę i poszłam pozwiedzać. Marzyło mi się zobaczenie filharmonii, a teraz po tym, jak ją zobaczyłam, zaczęło mi się marzyć posłuchanie w niej czegoś. Robi oszałamiające wrażenie. Wszelkie nagrody jak najbardziej zasłużone. Plac przed nią jest tak naprawdę ukrytym częściowo w podziemiu muzeum – także świetne rozwiązanie architektoniczne, moim zdaniem.
Droga powrotna równie dobra i piękna. Nawet jeśli niebo za oknem się zwijało jak księga, by na koniec pozostał tylko stukot kół i migające za oknem światła i stacje.
W czwartek szalony pomysł, żeby wyskoczyć na kilka godzin w Tatry. Znów pobudka o nieludzkiej porze, ale jak bardzo było warto. Las, w porównaniu z czerwcem, bardzo cichy. Stukot dobiegający z dzięciolej stołówki, wysokie tony sikorek a poza tym tylko szumy drzew i potoków. Ciemny szmaragd świerków i jodeł podbity złotem jaworów i miodowym brązem buczyn i grabów, wszystko zanurzone w cierpkim zapachu suchych liści i słodkim żywicy. Na szlaku zawyżałam znacznie średnią wieku, ale też wędrowców mało.
Złotawe ściany kaplicy było widać wcześniej niż wiosną. Obok świeci jasnym drewnem nowy dom ojców. Za dwa lata świecenie pewnie mu przejdzie, ale na razie świeżutki szalunek widać z daleka. Klasztorek powstał w kilka miesięcy, zostało już tylko odwodnienie i wykończeniówka, obok niego jest też nowa studnia, więc wody na herbatkę zdecydowanie nie zabraknie.
W herbaciarni pod kaplicą cieplutko, o. Wojtek zdrowo napalił w piecu. Herbata ciepła, rozmowy z innymi turystami tak samo. Na mszy siedem osób, nie licząc celebransa, mimo to kazanie było i było dobre. I znów to drapanie w gardle przy modlitwie do Pani Jaworzyńskiej na koniec… Kiedy wychodziłam po pogaduszkach na Polanę Rusinową, świeciło już słońce.
Z polany widoki zamglone, ale piękne. Stałam się, a dokładnie jedzone przeze mnie jabłko, obiektem zainteresowania sójki. Cudne ptaszysko. Jak się zorientowało, że się jej przyglądam, uciekło, a potem próbowało mnie podejść od tyłu. Zostawiłam mu ogryzek. Żałuję tylko, że nie udało mi się zobaczyć tym razem kruków. Jest tam przynajmniej jedna para.
Ciężko się wracało. Kocham Kraków, ale Tatry też kocham. Rozdwojenie serca to jednak ciężka przypadłość.
W sobotę poszłam sobie na konwencką. Kazanie miał o. Dominik Jarczewski. Pełne pasji, choć nieco przydepniętej krakowskim spleenem. Mówił o potrzebie ubóstwa a dokładnie oddania wszystkiego Bogu; o utracie, która zostanie wynagrodzona dopiero w życiu wiecznym.
Tak sobie słuchałam i tak sobie myślę, że jednego zabrakło. To prawda, nasz wieniec zwycięstwa i królowanie to w wieczności. Jednak nie jest tak, że docześnie tylko oddajemy. Jezus mówiąc o ubóstwie, mówi też o byciu obdarowywanym przez Boga, który wie, że potrzebujemy jeść, ubrać się, gdzieś mieszkać a czasem nawet wypić kawę czy zjeść pączka (no dobra, to ostatnie to mój dodatek, ale z doświadczenia wynikający).
Ubóstwo polega na tym, że oddaję w doczesności, bo ufam, że to, co konieczne, będzie mi dane. W końcu Pan na nieco interesowną uwagę Piotra: „Oto my poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?”, odpowiada : „Zaprawdę, powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym” (Mk 10,28-29).
Teraz, nie w wieczności. Po prostu często potrzebujemy stracić, żeby naprawdę zyskać. Ręce, które wypuszczają to, na czym się kurczowo zacisnęły, stają się wolne do tego, by przyjąć, ale też by objąć drugiego, pocieszyć, podjąć działanie (to też jakiś kaznodzieja, ale dużo wcześniej, więc personaliów nie pomnę). Dlatego zresztą być ubogim to także być wolnym. Gaudium et mems gwarantuje.
ruszając w Tatry warto mieć ze sobą https://przewodnik-po-gorach.pl/