Świetne studium związku z patologicznym narcyzem na podstawie powieści Meg Wolitzer. Można nawet na podstawie tego filmu pokazywać klasyczne zachowania dla tego typu osób. Czasem prowadzące do tragifarsy, a zawsze do czyjegoś cierpienia, z cierpieniem narcyza włącznie, w końcu nie da się bezkarnie żyć cały czas w kłamstwie, a na tym polega główny problem. C.S. Lewis przedstawił ten typ w „Rozwodzie ostatecznym” jako karła z aktorem na łańcuchu. Pod koniec sceny w książce karzeł znika i zostaje tylko maska. W filmie Rungego widać tę pustkę wewnątrz głównego bohatera, m.in. ujawniającą się w zachowaniach kompulsywnych i patetycznych a idiotycznych kłamstwach wygłaszanych tonem oburzonego męczennika. I to podobieństwo imion (Joe i Joan) sprawiające, że państwo Castleman się tak naprawdę ze sobą zlewają.
Jest to też film wyraźnie odwołujący się do jednej z feministycznych tez, mianowicie że za prawie każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta, po której plecach on się wspiął. Nie neguję tego stwierdzenia, bo niestety w stwierdzeniach, jakie padają z ust podpitej Elaine Mozell (Elizabeth McGovern, czyli Cora Crawley z „Dawnton Abbey”), było w latach pięćdziesiątych sporo prawdy. Młoda Joan, chociaż jak każdy rasowy pisarz nie potrafi nie pisać, nie może za bardzo liczyć na przebicie się na rynku. Zresztą motyw grona panów poklepujących się po plecach i traktujących kobiety jako te niedorastające do wtajemniczenia w Naprawdę Ważne Sprawy nieustannie się w filmie przewija.
Film świetnie zagrany. Glen Close uwielbiam, odkąd obejrzałam Niebezpieczne związki Stephena Frearsa, gdzie z Malkovichem daje mistrzowski popis. Tutaj jej Joan jest idealnie taka, jaka powinna być. Rola o tyle trudna, że operująca bardzo oszczędnymi środkami ekspresji, ale efekt ostateczny – miodzio. Nieco, ale tylko nieco, słabiej wypada Jonathan Pryce jako Joe (na marginesie: w dialogach jest małe nawiązanie do tego, że zagrał Don Kichota w filmie, który niedawno wszedł do kin). Nie dlatego, że jest mniej utalentowany, wydaje mi się, że raczej ma za dużo dystansu do siebie i w jego aparycji jest coś zbyt przyjaznego (w takim zdrowym sensie) jak na postać, którą gra. Dali radę też aktorzy będący młodymi wersjami głównych bohaterów. Christian Slater jako kość niezgody czy raczej jej siewca (nota bene jego postać ma na nazwisko Bone) dobrze oddaje człowieka manipulującego innymi i przebiegłego. Jest postacią ambiwalentną, bo chce wydobyć na światło prawdę, ale wygląda na to, że jedynie po to, by na tym zarobić.
Obraz jest pełen istotnych detali i przeplatających się motywów, zarówno w zdjęciach, jak i w rozmowach. Dobre zdjęcia, subtelna ścieżka dźwiękowa i świetne dialogi. Według mnie warto przejść się do kina, jest potem nad czym myśleć.
W opisie fabuły przeczytałam, że Castelmanów łączy „niezwykła miłość”. Ja na ekranie widziałam wzajemne uzależnienie a pod koniec życia uzupełnione przywiązaniem. Jednak zdecydowanie nie nazwałabym tej relacji niezwykłą miłością. Miłość wymaga otwartości i prawdy, a nie kłamania i utwierdzania się wzajemnie w kłamstwie, bo nawet całe stado wnuków nie zatuszuje tego śmierdzącego bagienka u podstaw.
PS
Za mną siedziała para młodych obcokrajowców. Film zaczyna się dość długim momentem ciszy i fascynujące było „obserwowanie” jak ta para (ale nie tylko oni) reaguje po chwili nerwowo na brak dźwięków. Zaledwie kilka minut, a już jest problem. Nieco przerażające.