Konstantów, z którego pochodził br. Gwala, to malutka wieś ulicówka. Mały przecinek na skraju potężnej puszczy (obecnie: Park Lasy Janowskie). Zresztą sami popatrzcie na zrzut z Google maps:
Można też uznać, że to igła wisząca przy pętelce, którą stanowi stykająca się bezpośrednio z Konstantowem Dzwola. To w niej mieści się parafia, urząd gminy, szkoła i remiza strażacka – centrum wiejskiego świata.
Gwala, czy wtedy jeszcze Walenty, urodził się pod numerem 53, w samym środku wioski. Nie ma już chałupy i zabudowań z tamtego czasu, brat zresztą sam dopingował swojego bratanka, żeby ten budował nowy dom i budynki gospodarcze. Co więcej, kiedy młodzi potrzebowali gotówki na budowę kaflowej kuchni, brat oddał im prawie wszystko, co dostał od klasztoru na urlop, a sam jakoś przebiedował tamten miesiąc. Tak to wspomina żona bratanka, pani Leokadia.
Jedyne, co się nie zmieniło, to bliskość lasu. Wystarczy wyjść za stodołę, przejść parędziesiąt metrów i jest się między drzewami. To puszcza karmiła, dostarczała surowca a często i chroniła tamtejszych osadników. Karczowali ją bezlitośnie, ale też czuli wobec niej respekt.
Obecnie na tej działce mieszka córka bratanka Gwali, z rodziną. To właśnie Marysia Siemczyk odebrała mnie z Janowa i obwiozła po okolicy. Mnóstwo też opowiedziała i powiem wam, że najlepsze historie pisze życie – na podstawie tych, które usłyszałam, można napisać genialną powieść.
Okazało się, że Gwala mi załatwił piękną pogodę. Było słonecznie i ciepło z lekkim przewiewem. Zresztą w tamtych rejonach powietrze zawsze jest ostrzejsze niż w Krakowie i przy tej samej temperaturze ma się poczucie, że jest chłodniej. Za to genialnie się oddycha.
Podjechałyśmy po państwa Świsiów (bratanica Gwali z mężem), którzy są prawdziwą kopalnią informacji o rodzinie i tym, jak wyglądało życie w tamtych rejonach w czasach międzywojnia i później. A potem prosto na… cmentarz. Historycy mają słabość do cmentarzy. To prawdziwa, jakby to rzec, kopalnia informacji, głównie danych osobowych. Jak na przykład tutaj (to grób rodziców brata, wygląda tak samo, jak za jego życia):
Po spędzeniu pewnego czasu w archiwum i w księgach metrykalnych poczułam się tam jak wśród swoich. Dużo znajomych nazwisk: Papierz, Małek, Kaproń, Jargiło, Torba (oczywiście). W oczy rzuca się też bardzo zadbany grób żołnierzy poległych w 1939 r. w bitwie o Dzwolę, a także te nagrobki, które dopowiadają dramatyczne historie. Na grobie ojca pana Jana Świsia, Stanisława, krótka notatka: „Zamordowany w więzieniu przez gestapo”. Rzucam okiem na lata życia – miał zaledwie 33 lata, kiedy go zakatowano. Zostawił żonę i dwóch małych synów, wojna miała trwać jeszcze rok na tych terenach. Resztę opowieści mogę sobie dopowiedzieć w wyobraźni.
Z parkingu przy cmentarzu widać w oddali wieżę kościoła. To był nasz kolejny punkt podróży. W jego budowę był zamieszany, a jak chce wspomnienie jednego z członków rodziny, był nawet jednym z jej inicjatorów o. Marcin Stręciwilk OP. W kruchcie jest tablica pamiątkowa z 1992 r., na której wymienieni są fundatorzy i osoby szczególnie zaangażowane w powstanie kościoła:
Zachwyciła mnie elegancja fary, zarówno pod względem proporcji bryły, jak i wyposażenia wnętrza oraz polichromii. Niedawno też zmieniono jej ogrodzenie i teraz na kościelny plac prowadzi ceglana brama z pięknymi kutymi bramkami.
Kościół to trójnawowa bazylika na planie krzyża łacińskiego. Nawa główna jest zakończona półkolistą absydą, zaś na zakończeniach naw bocznych znajdują się po lewej stronie (patrząc od wejścia) bogato wyposażona kaplica, po prawej – zakrystia. Obie są nakryte małymi kopułami krytymi, podobnie jak całość, jasną blachą. Nad fasadą wejściową znajduje się wysoka wieża z nawiązującym do baroku, ale też budownictwa tamtych terenów, hełmem zakończonym dużym krzyżem. Nie jest on z litego metalu, ale kuty w ażurowe wzory inkrustowane kolorowym szkłem. Dzięki temu jest, pomimo swojej wielkości, lekki. Pięknie wygląda w słońcu. Nad skrzyżowaniem naw z kolei znajduje się latarenka z drugim krzyżem, znacznie mniejszym.
Jak na wiejskie warunki, budynek jest bardzo duży, może budowany z myślą o zostaniu sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej (takie jest wezwanie kościoła). Ma aż trzy wyjścia, nie licząc tego przez zakrystię, dzięki czemu jest też wygodny do korzystania, szczególnie jeśli jest dużo wiernych. Otoczony jest dużym placem i ceglanym, nietynkowanym ogrodzeniem.
Jest tu i historyzm, i nieco modernizmu, i nieco wpływów tamtejszej estetyki budownictwa sakralnego. Ale przede wszystkim jest lekkość, elegancja i całe mnóstwo światła.
Sporą odtrutką na obecne afery wokół hierarchii było wysłuchanie opowieści o zmarłym w 1998 r. proboszczu ks. Pecliku. Nie tylko dbał o to, żeby kościół pozostał spójny estetycznie, ale troszczył się o wiernych, szczególnie był wyczulony na starszych i chorych. Planował też remont i rozbudowę plebanii, aby móc tam zrobić dom księdza seniora. Zresztą podobno ściągał do Dzwoli emerytowanych księży, którzy nie mieli gdzie przeżyć końcówki swojego życia. Od jego śmierci minęło już 20 lat, ale wciąż jest wspominany z sympatią. Krótko mówiąc – da się. I chwała tym, którzy dają radę.
Przed kościołem stoi jeszcze zbudowana mniej więcej w tym samym czasie organistówka. Wokół niej jest już nowa zabudowa, ona ma jeszcze klimat dwudziestolecia, chowając swoje oszalowane i pomalowane ściany pod gałęziami starych drzew.
A jeszcze wewnątrz, w kruchcie, duży krucyfiks z pasyjką udającą ceramikę. Wydało się, że to ściema, bo na palcach Jezusa wierni już starli farbę i widać drewno. Jest piękny i tak.
Rozpisuję się tyle o kościele, bo przy jego budowie pracowała cała parafia. Nawet nastolatki nosiły cegły na specjalnych kozłach, czyli drewnianych nosidłach ze skórzanymi szelkami, zakładanych na plecy. Wchodziły na tę, znaczną przecież, wysokość po specjalnych pochylniach – cóż, BHP nie było mocną stroną tamtych czasów. Spokojnie można uznać, że młody Walek Torba też albo nosił cegły, albo pomagał w innych pracach. Kościół był konsekrowany, jak podaje data na fasadzie, w 1927 r., Walenty miał wtedy 19 lat.
Nieco dalej znajdują się stoki, czyli źródła, z których wybija tutejsza rzeczka, oraz szkoła, na której dziedzińcu jest figura oznaczająca miejsce, gdzie kiedyś stała pierwsza, drewniana kaplica.
A dalej skręca się do Konstantowa.
Tam zostałam hojnie ugoszczona i po raz kolejny okazało się, że jednym z najlepszych miejsc i sytuacji do rozmowy jest zastawiony pysznościami stół. Usłyszałam, skąd wzięło określenie „Jaśki biłgorajskie”, jak najstarszy brat Walka pojechał na emigrację do Stanów i jak go rodzina ściągała, żeby odsłużył wojsko, jak matka Walentego ojca swatała go z panną „zza lasu” (czyli z Ujścia) i jak sama trzy razy wychodziła za mąż i trzy razy chowała ślubnych. Były też opowieści o Gwali kołyszącym, żeby przestała płakać, moją gospodynię, jak jeszcze była malutka, i o tym, jak jeden z jego braci próbował przekonać bratową do ateistycznych poglądów a dominikanin tylko wstał od stołu i odchodząc od niego, powiedział do p. Leokadii: „Nie słuchaj go, to bałamut”.
Były też opowieści o powołaniu zakonnym i miłości do książek i nauki na żądanie rodziców zamienionych na ślubną obrączkę, o wybrakowanych pozycjach z krakowskiej biblioteki, które Gwala przysyłał do rodziny, żeby mieli co czytać. I historii taty Marysi, Adolka, który całe życie kochał pracę na polu i gospodarstwie, a kiedy przyszedł dzień jego śmierci, wziął stołek, usiadł na miedzy i umarł, patrząc na to, co całe życie kochał. Nie, proszę państwa, to nie naśladownictwo Boryny z „Chłopów”, naprawdę tak było.
A kiedy Marysia mi mówiła o tym, że nie wyobraża sobie mieszkania poza Konstantowem, to przypomniała mi się scena z „Pięknego roku”, w której Fanny Chenal tłumaczy Maximilianowi, że można kochać prowincję i nie mieć ochoty na życie gdzie indziej. Tak po prostu. I wcale się tym paniom nie dziwię. Janów i okolice to świat, który odtruwa z pośpiechu i gorączki, za to karmi pięknem. Co zresztą polecam (koło Janowa są piękne zalewy z infrastrukturą wypoczynkową, warto skorzystać).
Na drogę dostałam kawałek genialnego biłgorajskiego piroga z kaszy. Można zazdrościć, jest przepyszny (robiła go p. Leokadia).
Wracaliśmy do Janowa skrótem, ale i tak miałam okazję podziwiać tamtejsze słynne krzyże przydrożne i kapliczki. Dla nich warto byłoby tę drogę odbyć pieszo lub rowerem, by przy każdej z nich się zatrzymać i popatrzeć. Pożyczono mi też dwie cenne książki: jedną o historii gminy Dzwola a druga to kserokopia unikatowego pamiętnika nauczyciela, który uczył w Konstantowie w okresie międzywojennym. Skarby, jeśli chodzi o temat, na jaki piszę.
Wróciłam do Krakowa wieczorem. Osiem godzin w podróży busem to pewien wysiłek, ale było warto. Nie tylko dla poszerzenia wiedzy, ale przede wszystkim, żeby pobyć z tymi dobrymi ludźmi. Wierzę głęboko, że br. Gwala nad nimi, tam z wysoka, czuwa. Amen.