Do filmu przyciągnął mnie zwiastun i trzeba przyznać, że zawarte w nim obietnice zostały do pewnego stopnia spełnione. Aktorzy grają świetnie, postacie są krwiste i dobrze zarysowane. Dorzućcie do tego bardzo dobre dialogi i przemyślane w każdym detalu zdjęcia, a macie wszystko, co najlepsze w tym filmie. Przepraszam, jeszcze świetne kostiumy i scenografia, które tez dopowiadają część opowieści – gratka dla fanów lat pięćdziesiątych przełamujących się w sześćdziesiąte. Wysmakowane, może nie aż tak, jak w „Nici widmo”, ale niewątpliwie posiadające klasę.
Sama historia pochodzi z książki Penelope Fitzgerald „The Bookshop”, która ukazała się pod koniec lat siedemdziesiątych i została szybko dostrzeżona, znalazła się nawet na liście pozycji mianowanych do Bookera, jednej z najważniejszych nagród dla autorów beletrystyki piszących po angielsku i publikujących w UK. Nota bene postać autorki jest narratorką opowieści – z offu dopowiada konieczne komentarze, podejrzewam, że to cytaty z książki.
Mamy marzycielkę (Emily Mortimer), która nabywa rozpadający się stary dom, by stworzyć tam księgarnię. Jej antagonistką jest miejscowa arystokratka, manipulująca ludźmi i światem – demoniczna, choć w obrazku słodka i zawsze w jasnych kolorach (świetna Patricia Clarkson), która nagle odkrywa, że ona też chce wykorzystać ten budynek.
W tle są panowie, przeróżne typy, ale wyraziście nakreślone – bardzo dobra rola Billa Nighy’ego jako arystokraty bibliofila (po szarży rockowej w „Love Actually” tu gra kogoś z drugiej strony spectrum dynamiki). Jednak albo dają się manipulować, albo korzystają na manipulowaniu, albo boją się żmijowatej (ale jak wspaniale żmijowatej!) Violet Gamart. Zaprawdę, jeszcze nigdy pastele nie były tak jadowite.
Film co prawda dostał nagrodę za najlepszą adaptację książki, mi jednak po wyjściu z kina brakowało kilku kawałków narracji, by złożyć opowieść w całość. Podejrzewam, że zostały na papierze i lektura wiele by mi wyjaśniła, tylko nie wiem, czy powieść ukazała się po polsku.
Uczucia mam mieszane – warto było pójść na to do kina, bo w kameralnej sali (Salon w ARSie) rewelacyjnie się to oglądało. Jednocześnie film nie szarpnął mną jak chociażby „Życie ukryte w słowach” tej samej reżyserki. Fakt, tam był cięższy temat, ale też relacje między bohaterami jakby intensywniejsze. Jeśli kiedyś będzie mieli okazję zobaczyć ten obraz w telewizji, polecam. Do kina zachęcam tylko fanów tamtej epoki i klimatów brytyjskiego wybrzeża, bo widoczki i resztę decorum w takim wypadku lepiej zobaczyć na dużym ekranie.
Dziś z racji zaległych imienin siostry zabrały mnie do kina i z powodu tej tu recenzji wybrałyśmy właśnie ten film. Warto było. Dziękuję!
Cieszę się, niech idzie na zdrowie 🙂