Trwa seans, właściwie jest już końcówka filmu. Nagle otwierają się drzwi Gabinetu i wpada Człowiek z Komórką. Gabinet w arsie to sala kameralna, na trzydzieści parę miejsc, więc nie da się przeoczyć wejścia, zwłaszcza z takim rozmachem. Pewną rolę w widoczności intruza odgrywa też to, że Człowiek ma biały podkoszulek, świetnie odbijający światło z projektora.
Staje na środku salki pod ekranem i zaczyna się rozglądać po widowni, następnie przyświecając sobie nieco komórką idzie szybkim krokiem przejściem między rzędami, ewidentnie kogoś szukając. Po chwili zaczyna przypominać dużą, białą ćmę skrzyżowaną ze świetlikiem, szczególnie z powodu chaotyczności ruchów.
Dramat na ekranie trwa, a tu widownia zaczyna chichotać, w końcu Człowiek z Komórką rzuca scenicznym szeptem: „Is it show of Last Prosecco?”. Na co publika rzuca jak jeden mąż przyciszone: „NO!”. I wybucha śmiechem. Człowiek rzuca uprzejme oraz nieco zażenowane „I’m sorry” i wybiega.
Cudowne. Uwielbiam takie skecze ala Monty Python w realu!
A film to było The Place Paolo Genovese (reżyser Miło się kłamie w dobrym towarzystwie). Nie rozgryzłam go do końca, ale parę scen zachowam w pamięci. Oglądało mi się go bardzo przyjemnie, szkoda mi było opuszczać świat tam wykreowany.
Jednocześnie mam poczucie niedosytu, jakby całość była zagrana na 3/4 możliwości. Chyba po prostu czuło się, że aktorzy grają, że to nie jest prawda. Nie było wyraźnego napięcia emocjonalnego między postaciami, wszystko było tak trochę jak w pijanym widzie – niby coś dociera, ale jak przez watę. Szkoda, bo pomysł wydaje mi się ciekawy.