Wczoraj, w ramach rozstania z Tatrami, poszłam pożegnać się z Gaździną Jaworzyńską i zakupić oscypki. Dostałam jednego gratis (takiego małego, ale pysznego) po starej znajomości. Zeszłam sobie na mszę, zresztą góry wstydliwie welonem chmur okryte, ewentualnie alienowały się jak to introwertycy, więc widoków za bardzo nie było.
Zeszłam sobie na mszę i z radością przeczytałam czytanie, zresztą jeden z moich ukochanych fragmentów – ten o Eliaszu spotykającym Boga w cichym powiewie. Bardzo pasował do pogody w ostatnim tygodniu mojego pobytu. Może poza trzęsieniem ziemi, chociaż to usiłowali podrobić robotnicy, wykuwający za oknem studnię w czystej, żywej skale.
Potem podkusiło mnie na zaśpiewanie psalmu. Złe mnie podkusiło. Padre Tomasz Nowak (czyt. Wuc) pewnie by jeszcze znalazł coś ciekawego w moim rzeźbieniu, ale obecni na liturgii cierpieli. Nigdy nie podejrzewałam siebie o taką twórczość wokalną, nurmalnie ukryty talent do torturowania ludzi. Na szczęście o. Mateusz w swoim wielkim miłosierdziu pocieszył mnie dobrym słowem a potem nauką o tremie. Jakże prawdziwą.
O 14.00 miał być ślub. Młodzi już przyszli, ich goście też. Jak przed każdym ślubem konkordatowym, trzeba było złożyć obiatę Biurokratio Optimo Maximo i to dość trwało. W międzyczasie skończyła się zwyczajowa herbatka w takim dużym pojemniku z kranikiem u dołu. Wpiliśmy ją do ostatniej kropli, szczególnie że goście byli nieco podmarzli.
Na to przyszła na Wiktorówki grupa z przewodnikiem, na oko późne gimnazjum – wczesne liceum. Przewodnik z lekka się załamał wieścią o braku słodkiego płynu. Grupa czekała chwilę, nawet dłuższą, ale ojciec wciąż tkwił w papierach, razem zresztą z resztą zainteresowanych zawarciem małżeństwa, tudzież świadkowaniem temu. W końcu do kuchni wkroczyła pani nauczycielka, próbując wycisnąć dolanie herbatki do termosiska. Efekt był żaden, co spowodowało zjadliwy komentarz pani naciskającej: „Cóż, biznes jest biznes, herbaty nie będzie. Idziemy!”.
Na początku nie zajarzyłam, o jaki biznes chodzi, ale potem naprowadziła mnie na to rozmowa z mamą i siostrą panny młodej. Ta ostatnia zresztą bardzo przytomnie stwierdziła, że ksiądz nie jest od parzenia herbaty, za to jak najbardziej od sprawowania i załatwiania sakramentów, co właśnie robił. Bynajmniej nie dlatego, że ileż, ach ileż on na tym zarobi, ale dlatego że taka była potrzeba.
Potem chwilę pogadałyśmy, okazało się, że państwo młodzi aż ze Szczecina (!). Dwa lata temu panna młoda była na Wiktorówkach z mamą i widziały tutaj chrzest. I wtedy zapadła decyzja, że jeśli ślub, to tylko tutaj (nie każcie mi tłumaczyć zawiłości kobiecej logiki, proszę… w każdym razie ja panie rozumiem). Rozmowa była bardzo przyjemna, ostatecznie też zamknięte zostały kwestie papierkologiczne i młodzi uznali, że skoro wszyscy są, to po co czekać na 14.00 – pobrali się kwadrans wcześniej. Swoją drogą, bardzo sympatyczna ekipa, zupełnie bez spinki czy zadęcia.
Ojciec dokończył kwestie biurokratyczne i zajął się herbatką, bo nawet robotnicy już jej szukali. Swoją drogą budorz nie uwierzył, jak mu trzy kobiety powiedziały, że herbatopój wysechł, musiał wrócić i zajrzeć do termosa. A dziwić się apostołom…
Mnie zaś zeszło na rozkminki na tematy historyczno-moralne. Zwyczaj częstowania turystów herbatą wziął się od jednego z ojców-założycieli, Pawła Kielara (końcówka lat pięćdziesiątych). To taki duszpasterski haczyk, okazanie serca w płynie. Bracia nie mają obowiązku tej herbatki parzyć i nią częstować – robią to, bo chcą, bo dzięki temu to miejsce jest też tak po ludzku przyjaźniejsze, szczególnie dla tych, którzy zajrzeli tam z powodów innych niż religijne. Turyści już do tego przywykli i to, jak widać, do tego stopnia, że uważają dostęp do ciepłego napoju za swoje niezbywalne prawo.
To trochę jak z naszym podejściem do Bożych darów. Bóg daje – hojnie, nie wymawiając, nawet jeśli nie dziękujemy – a jeśli wstrzyma swoją hojność, zaraz mamy Mu za złe. Bo przecież NAM SIĘ NALEŻY.
Tylko pytanie z jakiej racji? Serio jesteśmy w stanie sobie zasłużyć czy wypracować? Naprawdę w tym, co mamy czy osiągnęliśmy, nie było tzw. łutu szczęścia czyli, inaczej, Bożego błogosławieństwa? Czy naprawdę do tego, by nasze życie osiągnęło swoją pełnię, musimy mieć nad wszystkim kontrolę? I czy kiedykolwiek taką mamy? A skoro mamy, to skąd cały ten stres?
Co prawda Bóg przestaje udzielać swoich łask albo udziela ich wyłącznie w utrapieniach nie dlatego, że USC wymaga, żeby papiery ślubne wypełniał pedant i to jeszcze najlepiej z nerwicą natręctw. Jednak nieustannie mnie porusza i jakoś głęboko dotyka to, co mówi w prologu Księgi Hioba jej bohater: „Bóg dał, Bóg zabrał, niech imię Pańskie będzie błogosławione”. Trudna mowa, może kiedyś dorosnę do tego poziomu.
A na zdjęciu kubek, ale z kawą, i na balkoniku z widokiem na skalne, a nie na skalnym.