Weselna sobota

Dzień taki, że trudno się nie obrócić, żeby nie wpaść na ślubowników, jak ich określa o. Cyprian. Co ma też tę dobrą stronę, że jest na co popatrzeć. A i posłuchać jest czego, bo towarzyszące im kapele grają piyknie.

20180609_145752.jpg

Sobotę zaczęłam leniwie, zakładając od razu, że skoro msza jest o 12.00, to na Wiktorówki nie mam co wychodzić wcześniej niż przed 10.00. Zapomniałam, że istnieje takie zjawisko jak grupy szkolne. A przede wszystkim zapomniałam o turystach weekendowych, którzy już po 10 minutach (nie przesadzam) marszu rozsiadają się na pierwszym spotkanym stoliku, wyciągają pół litra wody z gazem, a nie chodzi o dwutlenek węgla, i inaugurują wyprawę.

Jest zakaz wnoszenia alkoholu do TPN? Jest. Ale kto by tam czytał regulaminy. Pijany człowiek na szlaku jest zagrożeniem dla siebie i innych? Jest. Ale kto by tam używał wyobraźni. Pojawili się także bracia puszkiniści, których przejście znaczyły puste opakowania po piwie, od których wzięli nazwę. W końcu trudniej znieść ze szlaku pustą puszkę niż wynieść na niego pełną.

Wycieczki pomknęły sarnim czy raczej kozicowym krokiem na Rusinową i mam nadzieję, że dzieciaczki zachwycą się górami. Ja skręciłam pod kaplicę. Przywitałam się z Gaździną i poszłam po herbatkę oraz okazać uszanowanie ojcom. Ostatecznie wylądowałam z kubkiem przy wejściu, bo tam był sympatyczny placek cienia. Dzięki temu miałam okazję namówić na herbatkę miłych państwa, którzy okazali się pochodzić z Pomorza. Pan złożył solenną obietnicę, że jak wróci do domu, to da na msze dziękczynną za to, że w jego rodzinnych stronach jest tak płasko. Próbował też nabyć ode mnie jeden z kijków trekkingowych, ale się zaparłam, że potrzebuję obu. Jego żona znosiła drogę pod górkę znacznie lepiej (mam podejrzenia, że chyba nawet się jej podobało) i starała się wspierać ślubnego, ale ten się uparł przy zachwycie ruchem nie wymagającym pokonywania różnic wysokości.

Po chwili pod kaplicę zaczęły docierać znajome twarze. Tak po dominikańsku znajome. Okazało się, że pielgrzymkowa Cisza ma dni skupienia u sióstr na Jaszczurówkach, i wybrali się na wędrówkę przez Wiktorówki, Gęsią Szyję, Psią Trawkę i Kopieniec, kończąc drogę w domu rekolekcyjnym. Pogadaliśmy chwilę, poopowiadałam o br. Gwali, posłuchałam, co u nich słychać. Po chwili dotarł na miejsce także o. Paweł, który duszpasterzował wyjazdowi.

Dzięki temu msza była „rodzinna”. Znane melodie, wszystko, co nadawało się do zaśpiewania, zaśpiewane, a co do przeczytania – przeczytane. Przy ołtarzu tłum, znaczy: konwencko tak, bo aż czterech OP. Nie mogło też zabraknąć dobrego kazania. Po pierwsze, miało świetne rozpoczęcie i celne zakończenie, które do tego były bardzo blisko siebie, po drugie (ważniejsze, ale i subiektywne) – jakoś tak dobrze zgrało się z moimi przemyśleniami i wskazało kierunek. Chociaż głównym celebransem był o. Mateusz, mówił o. Wojtek.

Po mszy i pogawędkach poszłam pojeść na polanę. Widoczność i pogoda były dobre, oscypki jak zwykle rewelacyjne (pachnące i cieplutkie) a do tego wszystkiego przygrywała góralska kapela. Nie, baca nie postanowił zwiększyć dochodów ze sprzedaży przez zafundowanie muzyki do szklaneczki żentycy. Kwartet smyczkowy próbował przed ślubem, do którego mieli grać u Pani Jaworzyńskiej. Zostali przez gospodarza poczęstowani wspomnianą owczą maślanką, dostali też pięknie rzeźbioną deskę serów ala Rusinowa, ale to było tak z gościnności, nie dla korzyści.

20180609_131556.jpg

Próbowałam nakręcić filmik oddający klimat tego popołudnia, ale nie mam do tego talentu. Powiem wam jedno: podziwianie panoramy Tatr Wysokich, nad którymi kłębiły się białoszare chmury, przy wtórze muzyki, która wyrosła z doświadczenia tych gór, polan, nieba i burz, niosło jednocześnie fascynację i przeszywający głęboko dreszcz. To było doświadczenie harmonii, jakby to ujął CSL, jednocześnie dzikiej i bliskiej.

Czas był wracać. Kapela też już szła na dół. Przy bramie na teren kaplicy zobaczyłam fasiąg ciągnięty przez dwa prześliczne karosze – z całej „obsady” została w nim chyba tylko panna młoda i woźnica, bo tam jest dość stromo pod górkę. Reszta gości w eleganckich garniturach i kreacjach w zestawie ze spływającymi makijażami szła pieszo. Dobiegły mnie stwierdzenia, że tego ślubu na pewno nie zapomną.

Całą drogę w dół goniły mnie chmury, a na ostatnich zakrętach do MC doszły do tego efekty dźwiękowe. Myślałam z niepokojem o Ciszy, która poszła na szlak – wieczorem upewniłam się, że dotarli bez strat w ludziach. Pewnie przemoczeni, ale to już jest w kosztach takich wypraw.

A w MC kolejne śluby, tego dnia dwa. Kościół prześlicznie ubrany kwiatami, na parkingach wynajęte dla gości fasiągi i fiakrzy w strojach ludowych, góralska muzyka. Ludność żeni się na potęgę. I dobrze, byle umieli zadbać o wspólne szczęście.

A na podsumowanie nieco zielonego – zachwycił mnie szczególnie storczyk (jasnofioletowy w ciemniejsze ciapki). Ktoś, kto na jednej z stron o roślinności Tatr napisał, że tutejsze storczyki są niepozorne, zdecydowanie różni się ode mnie gustem.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s