Burza miała być (tak twierdziła pogodynka TPN), lać miało (tak pokazywały ogólniejsze prognozy). Mimo to wstałam o tej 6.00 i widok za oknem upewnił mię, że góry chyba po raz kolejny zrobią meteorologów w bambuko. Pomodliłam się, zapakowałam plecak i z żołądkiem pełnym śniadania oraz kawy poszłam szybkim krokiem tam, gdzie do Drogi Oswalda Balzera dochodzi, należąca do TPN, droga z MC.
Nota bene stojący na niej znak wyraża jak dla mnie jedną z cech charakterystycznych polskiego podejścia do prawa: „Droga jedynie dla stałych mieszkańców Małego Cichego”. Jak znam życie, byli tacy goście w MC, którzy się wykłócali, że mogą nią jeździć, skoro mieszkają w wiosce. Co prawda tylko przez tydzień, ale mieszkają! Jednocześnie podziwiam i mnie irytuje ta nasza cecha narodowa pt. znajdź lukę w prawie i natychmiast ją wykorzystaj.
Doszłam więc do asfaltu, a ledwie do niego dotarłam, nadjechał bus jadący do Palenicy. Nie miał oznaczeń, ale skoro sam się zatrzymał, to wsiadłam. Dzięki temu wyruszałam na asfalt do Morskiego Oka zanim przejechał nim dzisiaj pierwszy fasiąg. I choć nie byłam sama, to jednak tłoku na trasie także nie było. Szła tylko jedna grupa młodzieży, zresztą chyba w celach dydaktycznych, bo przyłapałam kilkoro z nich, jak siedząc przy drodze, chyłkiem spisywali z internetu, co powinni zobaczyć na trasie i o czym to świadczy, jeśli chodzi o historię geologiczną Doliny Rybiego Potoku. Potem dobiegł mnie jeszcze głos jednej z dziewczyn: „Ledwie mam siłę iść, jak ona [nauczycielka] mnie jeszcze spyta, co widziałam, to chyba się załamię!”.
Pogoda była z gatunku „nie drażnij mię, bo się rozpłaczę”. Chmurno, chłodno, duża wilgotność powietrza. Czasem przecierało się na chwilkę, ale bardzo krótką. Szczyty smyrały chmury po brzuchach, ale widoczność była w porządku, więc pooglądałam sobie sporo Tatr w Dolinie Białej Wody. Było je dobrze widać, bo smreczyny bardzo przerzedzone, istna obraz świerkowej postapokalipsy.
Zapomniałam już, jak długa jest ta trasa, ale zapamiętam to teraz na długo. Nawet pójście szlakiem, a nie tylko samym asfaltem, nie skraca jej znacznie, choć niewątpliwie sprawia, że jest ciekawsza. Właśnie na jednym z odcinków kamiennych „stopni” minął mnie nastolatek w wieku okołomaturalnym. Szedł szybkim krokiem pod górę, a w prawej ręce przesuwał paciorki drewnianego różańca. Miło było zobaczyć, że nie jestem jedyna w takim wykorzystywaniu czasu wędrówki.
Po drodze znów mnie rozbawiły znaki wyznaczające trasę za pomocą odległości do kolejnych kibelków oraz rozczulił znak wskazujący poziomnicę, z czasów II RP.
Pod schroniskiem i w nim samym pustawo. Oczywiście, pierwsze, co rzuca się w oczy, to cudowny widok na jezioro. Dziś miał w sobie odcień tatrzańskiej dramatyczności, dzięki przesuwającym się szybko porwanym obłokom. Jakby jakiś gigant gremplował wełnę na szczytach gór, co chwilę przeciągając przez granie kolejną porcję włókien.
Sam budynek także piękny. Zwłaszcza, że mogłam się w spokoju nacieszyć wnętrzem, zapachem kawy i piekącej się właśnie kolejnej porcji szarlotki. Wbiłam do mojej kolekcji kolejną pieczątkę i wysłałam kartki pocztowe, nabyłam też opaskę na czoło z logo schroniska, bo swoją starą gdzieś posiałam. Ciekawe, czy wyrośnie z niej drzewko opaskowe?
W jadalni i w zadaszonym przedsionku oprócz tablic i gadżetów górskich garść sztuki. W pierwszej obraz „Lawina”. Poruszył mnie swoim brutalizmem, tu idealnie pasującym do tematu. I te bezradne świeczki na ramie…
W przedsionku za to wystawa batików. Wyglądają jak dwustronne sztandary, zdjęcia nie oddają w pełni ich kolorystyki (jest żywsza), ale może uchwytują choć nieco klimatu, jaki wnoszą te tkaniny do pomieszczenia.
Usiadłam pod kozicą a z widokiem na wejście ze szlaku i, jedząc drugie śniadanie, patrzyłam, jak ludzie reagują, widząc pejzaż z Morskim Okiem. Było widać, kto trafia tam po raz pierwszy – to zapatrzenie i zachwyt. Podejrzewam, że miałam podobny wyraz twarzy.
Miałam ambitny plan wejścia przez Świstówkę do Doliny Pięciu Stawów, ale spuściłam z tonu i stwierdziłam, że może tylko Czarny Staw pod Rysami. Spacer wokół jeziora był bardzo przyjemny i fizycznie, i estetycznie. A to siklawa, a to kamień w wodzie mieniący się monetami, a to korzenie drzew (chyba) wyglądające z dna, nie zabrakło też gustownego skalniaczka w Bożym wykonaniu.
Kiedy jednak zaczęłam się wspinać ku stawowi, moje stawy biodrowe zagroziły strajkiem. W związku z tym moja motywacja stała się równie niewielka, jak sylwetki ludzi, których widziałam dochodzących już do szczytu kotła, w którym znajduje się wspomniany zbiornik wodny. Zeszłam więc z tego kawałka, na który udało mi się już wejść, i ruszyłam drugim brzegiem ku schronisku.
Po drodze wypatrzyłam miejsce, gdzie ojcowie z Wiktorówek odprawiają w wakacje niedzielne msze. Z rozczuleniem pogładziłam kamień, na którym już tyle razy chleb i wino stawały się Ciałem i Krwią a na który patrzy piękna kapliczka Matki Bożej od Szczęśliwych Powrotów i zza którego jest piękny widok na, jakżeby inaczej, Mnicha.
Przechodząc ponownie obok bocznego okna schroniska, odkryłam, że czego jak czego, ale kotów to tu nie brak.
Turystów też nie brakowało. Odpuściłam sobie kupowanie kawy, bo tłum był wielki. I chociaż nie było wiele wolnych miejsc, to przy jednym stole było pusto. Siedziała przy nim kobieta z chłopakiem na wózku, sądząc po zachowaniu i rozmowie intelektualnie sprawnym, tylko fizycznie głęboko upośledzonym. Wkurzyłam się, że wszyscy ich omijają, więc dosiadłam się do nich. Co prawda nie wiedziałam za bardzo, jak zagaić rozmowę, ale jak już ja się napiłam a oni zjedli, coś tam pogadaliśmy. Przyjechali ze szkołą na wycieczkę, wjechali fasiągiem na górę, a reszta grupy przyszła pieszo.
Wniosek z obserwacji miałam jeden – nie wiem jak, ale trzeba coś zrobić, żeby ludzie przestali traktować niepełnosprawność jak chorobę zakaźną. Widok pustych ław przy tym stole był naprawdę przykry. Sama też nie potrafiłam do końca ogarnąć tej sytuacji, także ze zmęczenia. Kolejna sfera do przepracowania.
A potem była droga w dół. Padać zaczęło dopiero jakiś kwadrans przed Palenicą. Na szczęście znów powiodło mi się z transportem (nie wszystkie busy jeżdżą przez Zazadnią) i wspomnianą na początku drogą, w ciapiącym z nieba kapuśniaczku dotarłam do MC. Gdzie zresztą wkrótce się rozpogodziło. Chwilę pokontemplowałam wraz z o. Sylwestrem powiększanie jednego z przejazdów przez potok (będzie tam parking) a potem posnułam się na kwaterę. Zdjęcie butów i przyjęcie pozycji horyzontalnej były cudownym doświadczeniem, dosadnie przypominającym, jak mało czasem trzeba w życiu do szczęścia.
Dziś oktawa Bożego Ciała, więc na mszy ławki zakwitły wiankami i było święcone. Jutro za to będzie procesja z okazji uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa. Jeśli pogoda dopisze, będzie cudownie. Do dziś pamiętam procesję sprzed trzech lat. Przeżycie tak piękne, że prawie mistyczne.
A może jest tak, ze zeby móc dac to trzeba miec. Dosc spokoju, odwagi, serdecznosci, poczucia bezpieczenstwa. Dosc tego wewnatrz, zeby dac komus? A my chodzimy zmeczeni, wyrwani na chwile z koszmarnego stresu. Bez odpoczynku. Bez poczucia bycia kochanym i bezpiecznym takiego zeby na wlasny uzytek wystarczylo. To z czego mamy dac?
Z Bożego. Serio. W koncu sami żyjemy nie własną mocą tylko Jego. Przekonanie o dawaniu ze swojego jest tylko złudzenie 🙂
Ale z Bożego trzeba wziąć. Stale żeby sie poziom uzupelnial. A to nie jest powszechne. Z brakow tez. Czasu mozliwosci i takich innych prostszych.(taki wpis o.Krupy o starszej pani i wierze rodzacej kulture) O czym z żalem. Nie ma. Jest brak. To i jest jak jest.
Plan minimum. Podczepię się z tak innym nie wiem jak ale coś trzeba koniecznie. Żeby nikt nie chodził głodny. Żadne dziecko. Bliskie nle szukajac daleko. I plan minimum jest jak nie wiem co żeby żadne nigdy to nakarmić dzis, jedno.Szlachetna paczka, siemacha, konkret. Co do niepełnosprawnych? Popatrzec i pomyśleć co w nim.w.niej.jest najpiekniejszego .