Ojciec proboszcz dopiero się rozgrzewał, jeśli chodzi o kazanie, kiedy z chmur dobiegł głuchy pomruk. Wypowiedź uległa skróceniu, elegancko wykończonemu, ale ewidentnie wcześniejszemu, niż przewidywał kaznodzieja. Cóż, jak Pan grzmi, to sługa cichnie.
Kiedy zagrzmiało, popatrzyłam w górę. Na ciemnym tle burzowej chmury spokojnie szybował orzeł. Musiał być wysoko, bo ledwo rozpoznałam jego sylwetkę z charakterystyczną „deską” skrzydeł. Piorun i orzeł – atrybuty poświadczające potęgę najwyższych bogów greckiego i rzymskiego panteonu, tu mówiące, że tak naprawdę Kto inny jest Pantokratorem. Nawet jeśli tym razem trzeba było Postacie, pod jakimi był obecny, chronić przed deszczem.
Bo lunęło. Na początek z ostrożna, komunię nawet dało się przyjąć bez szczególnej obrazy Boskiej. I tu mnie nieco zasmuciła jedna rzecz – ludzie siedzieli pod parasolami, ale nikt nie wpadł na to, żeby zasłonić przed deszczem Ciało Pańskie i kapłana, który je rozdzielał (drugi ojciec chyba stał pod baldachimem). Niby w tamtym momencie tylko nieco kapało, ale Boże Ciało to Boże Ciało. Niestety, sama nie miałam parasola. I tylko tak jakoś tęskno mi się zrobiło za instynktem ochrony Komunii.
Potem poszliśmy w procesji, a jak doszliśmy do pierwszego ołtarza, to już tatrzańskie niebo pokazało, co potrafi. To znaczy, potrafi bardziej, bo dało się widzieć dalej niż na wyciągnięcie ręki, ale moja sukienka przemokła w sekundzie. Na szczęście załapałam się pod parasol Krysi Staszel, więc uniknęłam stylu mokrych szat po całości, tylko lewa strona wyraźnie lgnęła do mnie.
Potem powoli deszcz słabł. Niestety w swojej niedomyślności zapomniałam podczas klękania na błogosławieństwo podnieść dół spódnicy i od kolan miałam ją mokrą a potem zapiaszczoną, ale cóż począć. Co ważne, mimo ulewy, doskonała większość ludzi poszła w procesji. I było pięknie.
Od trzech lat, czyli chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak to wygląda tutaj, jestem pod wrażeniem różnorodności i piękna tutejszych strojów, ale też troski, z jaką one są dobierane do funkcji w procesji (każdy feretron ma „czwórkę” niosących w dopasowanych kolorami i wzorami gorsetach i spódnicach). Ołtarze i ulice też zresztą pięknie ubrane, kwiatów do sypania nie brak.
A na koniec oczywiście było „Te Deum” w kościele i pośpiewałam sobie od serca. Uwielbiam ten hymn, jest w nim moc. W tekście, w muzyce. Bez względu na to, czy śpiewa się go w polskiej wersji, czy chorałowej niesie uwielbienie.
Później, już w suchych ubraniach, najedzona i wydrzemana (druga burza powaliła mnie w ramiona Morfeusza), w ramach prasówki rzuciłam okiem na tekst na aletei na temat cudów eucharystycznych. Uderzyła mnie jedna rzecz: oba wydarzenia w Polsce, które mają znamiona tego typu cudów, wydarzyły się w kościołach o nieprzypadkowych wezwaniach. W Legnicy patronem miejsca jest św. Jacek, czczony m.in. jako obrońca Eucharystii i przedstawiany najczęściej z monstrancją lub puszką z Ciałem Pańskim, w Sokółce – św. Antoni, który broniąc nauki Kościoła na temat realnej Obecności, dokonał cudu w Rimini.
Swoją drogą historia jest piękna: otóż pewien heretyk, nie mogąc pokonać Antoniego w debacie, domagał się cudu, który by potwierdził argumenty franciszkanina. I to konkretnego. Otóż człowiek ten miał mulicę i postanowił ją głodzić przez trzy dni. Po tym czasie miała wybrać: albo pasza, albo oddanie czci Najświętszemu Sakramentowi. Antoni zgodził się. Pościł jak mulica, po czym odprawił Mszę i z monstrancją wyszedł na plac, gdzie już stał tłum oraz rzeczone biedne zwierzę.
Na ten widok właściciel podał mulicy paszę, ta jednak odwróciła się i podeszła w stronę Jezusa Eucharystycznego; co więcej – uklękła na przednie nogi i tak trwała w geście czci. Jak można się domyślić, nastąpiło nawrócenie jej właściciela i tych wszystkich, którzy jak on wątpili. Skoro nie chcieli słuchać racjonalnych argumentów, musieli przyjąć lekcję od bezrozumnego zwierzaka. Zresztą najwyraźniej nie do końca bezrozumnego, skoro potrafiło rozpoznać swojego Pana…