Uprzedzona jeszcze przed wyjazdem, że będzie jeden dzień wymagający trekkingowego obucia, wzięłam i nabyłam konieczne obuwie. Grzecznie je rozchodziłam i sprawdziło się świetnie, gdyż obtarte stopy nie zakłócały mi frajdy z widoków. A patrzenie z górskiego szlaku na otwarte morze to, powiem wam, jest przeżycie.
Dzień zaczął się tradycyjnie mszą. Po niej poszliśmy na kawę do fana Che Guevary, proboszcz w sutannie, tak dla jasności sytuacji i świadectwa, po czym wsiedliśmy w auto i wyruszyliśmy, tym razem na północ. Naszym celem było Cinque Terra – pięć miasteczek (Riomaggiore, Manarola, Cornigla, Vernazza i Monterosso) położonych w górach na klifie nad morzem. Do czasu przeprucia skał przez linię kolejową dostęp do miasteczek był jedynie z morza, nie było nawet połączenia pomiędzy nimi samymi. Od morza wyglądają, dzięki kolorystyce domów, jak nabrzeżna rafa kolorowa.
Jak widać na pierwszym zdjęciu, na ulicach parkują głównie łodzie. Widzieliśmy nawet hak do ich opuszczania na wodę. Wisiał w niewielkim oddaleniu od pani opalającej się topless tuż przy bardzo ludnej trasie. Leżała na brzuchu na płaskiej skale, przez co wyglądała jak wielka rozgwiazda w kapeluszu wyrzucona przez morze. Tudzież wyciągnięta przez rzeczony hak.
Na zdjęciach widać ulice Monaroli. Plany były nieco inne, ale w Riomaggiore nie było już miejsca na parkingu, więc pojechaliśmy miasteczko dalej, pozwiedzaliśmy, skonsumowaliśmy obiad i wsiedliśmy do pociągu, by wrócić do pierwszego miasteczka na trasie. W planach był rejs statkiem do ostatniego z miast (Monterosso) i marsz do przedostatniego (Vernazza).
Jazda pociągiem przypomina podróż metrem, ponieważ pociągi wynurzają się z tunelu jedynie na przystankach. Te są niezbyt wyględne, a nawet rzekłabym, że dość obskurne. Triumfuje włoskie podejście „Jak się trzyma i działa, to nie musi wyglądać”, więc np. kable od sieci trakcyjnej, ściągnięte plastikowymi opaskami, wiszą radośnie pod sufitem niezabezpieczone. Perony malutkie, stopnie schodów podzielone na dwie części: dla wchodzących i schodzących, ze strzałkami wskazującymi kierunek ruchu (te dla wchodzących narysowane na czole stopnia – bardzo pomysłowo). Wąsko, stromo i przez to całkiem przytulnie. Pewnie też swoje robi słońce i bryza, dzięki którym zapomina się o tym, co mniej estetyczne.
Tory w poszczególnych kierunkach oddzielone peronem, żeby przypadkiem nie doszło do wielkiego bum. Same tunele tak wąskie, że nadjeżdżający pociąg działa jak wielki tłok w strzykawie. Jego nadciąganie rozpoznaje się po pojawiającym się nagle ze strony wylotu potężniejącym powiewie wiatru – niesamowite wrażenie.
Poczucie, że to nadmorskie metro, zwiększały tłumy Japończyków. Był ich prawdziwy zalew. Kolorowi, zawsze poruszający się w dość ścisłej grupie, rzucali się w oczy. A w pociągu, idąc chyba za nawykiem z ich rodzimych metr, stawali karnie jak najbliżej jeden drugiego. Nas też 🙂
Kiedy dojechaliśmy do Riomaggiore, okazało się, że mamy jeszcze trochę czasu do zaokrętowania na stateczek. Wykorzystaliśmy go na zwiedzanie i spożycie pysznych lodów. Polecamy tę lodziarnię: pysznie i bardzo sympatyczna obsługa.
W dodatku niedaleko portu. Jedliśmy na ulicy a obok nas ulokowała się z lodami grupka czworga dorosłych z dziećmi. Te jadły lody w cieniu bramy, rozsmarowując część słodyczy na buźkach. Rodzice ewidentnie wychodzili z założenia, że lepiej mieć dziecko szczęśliwe niż czyste, i nie reagowali. Czwórka dzieciaczków wyglądała tak cudnie i beztrosko, że nie można było oczu od nich oderwać. Najmłodszej lody zaczęły wyciekać, więc tato próbował pomóc w konsumpcji, na co usłyszeliśmy donośne: „Zostaw! Mojeeeeee!!!”. Jak miło, nasi.
Po chwili uroczość dzieciaczków zauważyła jedna z Japonek i poprosiła o zdjęcie z nimi, potem para niemieckich turystów. Zasugerowaliśmy dorosłym, żeby zaczęli pobierać opłaty, na co ci zareagowali ze śmiechem, że to jest pomysł, bo za lody się zwróci. Potem spotkaliśmy na szlaku jeszcze kilka razy Polaków i były to równie przyjemne interakcje.
Potem doczekaliśmy się naszego morskiego transportu. Płynęliśmy takim statkiem, jaki widać na pierwszym zdjęciu:
Miasteczka z morza wyglądają bajkowo. Nie udało mi się zrobić dobrych zdjęć, bo światło było zbyt mocne, ale wrażenia pozostały w pamięci. Zresztą pierwszy raz płynęłam po morzu, więc doświadczenie tym silniejsze. Ponieważ jest tam skaliste dno, statek odbija od brzegu na bezpieczną odległość, przepływa wzdłuż wybrzeża a potem skręca znów do wybranego portu.
Sezon dopiero się tam rozkręcał, ale i tak po wodzie niosły się dansingowe standardy (to jak już weszliśmy na szlak) a plaża miała całkiem spore obłożenie. Po opuszczeniu nabrzeża wyruszyliśmy na szlak:
Częściowo z wystawą na słońce, częściowo w cieniu drzew. Widać było świeże nasadzenia winorośli i umarznięte drzewa cytrusowe. Zima ewidentnie była okrutna, ocalało tylko kilka drzewek cytrynowych. Pomarańczowych zapewne też, bo w jednym z ogródków zlokalizowałam pozostałości po robieniu spremuty (sok ze świeżo wyciśniętych cytryn i pomarańczy, najlepiej smakuje z piwem; zresztą butelka po nim tez jest na zdjęciu 😀 )
Drugie zdjęcie z zestawu pochodzi z miejsca z ławeczką. Jak widać, kibice Cracovii są wszędzie. Ciekawe, co na to fani Białej Gwiazdy…
Co kilkaset metrów jest tabliczka, że na to miejsce można wezwać helikopter, jeśli ktoś źle się czuje. Odmierzają szlak, naliczyliśmy ich ok. 20, śmiejąc się, że zbieramy punkty. Trudność szlaku jest porównywalna ze Ścieżką nad Reglami w Tatrach, różnica tylko w rodzaju zielonego przy trasie i bryzie od morza. Długość trasy to 3230 km, a strażnik nas zbujał przy wpuszczaniu na szlak (jest płatny), że ok. 5 km. Próbował nas zniechęcić, chyba nie wierzył w nasze możliwości. Ha! I się pomylił!
W ciepłym świetle zniżającego się słońca zeszliśmy ok. 19.00 do Vernazzy.
Mają tam kościół, do którego da się wejść tylko od prezbiterium (jego wieżę widać na ostatnim zdjęciu) i głównie od morza. Jak to ujęli Gosia z ks. Krzysztofem, parafia dla kajakarzy i wioślarzy.
Uzupełniliśmy w miasteczku płyny i kalorie, rzuciliśmy okiem z planu na morze i znów zapakowaliśmy się do pociągu. Jeśli kiedyś na drzwiach pociągu w Włoszech zobaczycie żółtą kartkę, to znaczy, że trzeba szukać innego wejścia, bo to nieczynne. Ciekawe, czy mają jakąś graniczną liczbę zepsutych drzwi, przy której już je remontują? Ale fakt, dało się spokojnie wsiąść i wysiąść, a na przystanku w Manerola czekał nas taki widok, przy którym wszelkie niedogodności stawały się nieistotne:
Zachód słońca i cudownie pachnące kwitnące krzewy. Na parking dotarliśmy już prawie po ciemku, nieco z duszą na ramieniu, bo mieliśmy opłacony tylko do 17.01. Na szczęście samochód stał nadal i nawet bez blokad. Co prawda obok stało wypasione terenowe audi i podpuszczaliśmy Pawła, czy się nie pomylił i czy to drugie nie jego, ale się nie dał. Podziwiam go, że po tak ciężkiej wędrówce dał jeszcze radę prowadzić przez następną ponad godzinę.
W samochodzie trochę milczeliśmy, ale potem powoli zaczęła się rozmowa. Na tematy różne, także teologiczne. Na przykład doszliśmy do wniosku, że należy znać metodę uprawiania teologii św. Tomasza, bo ona do wszystkiego się przydaje, nawet do jedzenia schabowego w panierce z ananasem. Bierze się takiego kotleta, stosuje zasadę primum discernere (najpierw rozdzielaj), następnie istotę, czyli mięso, zjada, a przypadłości, czyli panierkę, zostawia. Przykład pochodził z ciężkich wrażeń spożywczych ks. Krzysztofa w czasie stypendium w Rzymie.
W pewnym momencie jazdy też mieliśmy ostrą pobudkę. Otóż nagle z potężnym warkotem silnika minęło nas nisko lecące ferrari (przy prędkości 250 km/h trudno nazwać poruszanie się jazdą). Paweł w stuporze wyrzucił z siebie, że nie widział go w ogóle w bocznym lusterku – pojawiło się znikąd i znikło w oddali. Zaczęły się żarty, że będzie mógł powiedzieć, że na autostradzie w Italii zrównał się z ferrari a nawet przez chwilę jechali maska w maskę. Co prawda chwila liczona w sekundach, ale zawszeć…
Z samochodu wyszłam z lekka zesztywniała i moje kolana też jakoś odmawiały współpracy. Jednak szlak zrobił swoje. Ostatkiem sił zrobiłam notatki, Gosia zaś stwierdziła, że robi sobie dzień dziecka, kobiety i co tam jeszcze i po prostu pada w pościel.
Spałam jak kamień i śniły mi się drzewka cytrynowe i otwarte morze. Było pięknie.
Bonus dla kociarzy: kotka zadekowana w cieniu pod samochodem ratowników medycznych oraz kocia wioska na szlaku do Vernazzy. Mieszkają w budach nieco psich z wyglądu, mają żarełko i wodę oraz gardzą turystami. Widok jednak sympatyczny.