Aaaa!!! Jak ja ogarnę zakup biletu lotniczego, skoro nie mam karty kredytowej (oraz nie chcę mieć?)? Jak ja zmieszczę rzeczy do takiej małej walizki? A kosmetyki to takiego malutkiego woreczka? A co blachą i śrubami w mojej twarzy? Będę piszczeć na bramkach, oparzy mnie implant od środka (Wujek Gógiel mi powiedział, że implanty tak mają w polu magnetycznym, serio, serio), nie dogadam się z celnikami, policzek mi wybuchnie od zmiany ciśnienia w samolocie, klamry z żuchwy wystrzelą, zgubię się na lotnisku, pomylę terminale, wywołam huragan a co najmniej tsunami… Wróć, meteorologia to mimo wszystko już nie ten zakres.
Bilet mi nabyła, udzielając dodatkowo wielu cennych wskazówek, znajoma świetna przewodniczka i wytrawna podróżniczka Magda (polecam jej stronę: Magdalena Brhel). Muszę jej przyznać rację – latanie jest cudowne. Nawet jeśli trzeba swoje odstać na lotnisku, jest ścisk i pośpiech przy bramkach kontrolnych. Ten wyrzut adrenaliny przy starcie – genialne.
Z prostotą dziecka przyznałam się na lotnisku, że lecę sama pierwszy raz, i sympatyczny pan z obsługi w udzielił mi wszelkich wskazówek. Kolejka do bramek była kilometrowa. Szła jednak szybko i bardzo nas poganiali, bo było dużo lotów na raz. Chociaż miałam zaświadczenie o byciu kryptorobocopem, nie było potrzebne. Nie było nawet czasu na jego pokazywanie.
Miałam jeszcze chwilę do rozpoczęcia „okrętowania”, więc połaziłam po budynku i bardzo mi się na Balicach spodobało. Przestronnie, nowocześnie i do ogarnięcia, chociaż bez pomocy pań w żółtych koszulkach (ruchome punkty informacji) byłoby ciężko.
Potem było stanie. Długie stanie. Minęła godzina, o której miały być zamknięte bramki, a my nadal staliśmy. Olbrzymi okno przed nami, pokrywając się drobnymi kropelkami deszczu, zaczęło przypominać brokatową tkaninę. Efekt wizualny przyjemny bardzo, choć był skutkiem przyczyny przedłużającego się postoju. Nad Krakowem przetaczało się coś na kształt burzy i Ryanair opóźnił lot.
Potem oczywiście pośpiech przy wsiadaniu do autobusu, jednakże nie był on na tyle duży, żebym nie zauważyła, że pan z obsługi wygląda jak wierna kopia Seana Beana (Boromir z „Władcy pierścieni”, jakby kto pytał). Miły widok. Potem w ogóle okazało się, że to nasz kierowca, więc przesiadka do samolotu też była sympatyczna wizualnie.
Dla innych pośpiech miał dość nieciekawe konsekwencje. Do tej pory się zastanawiam, jak to możliwe, że malutkie dziecko wypadło rodzicom z wózka wprost na mokry chodnik. Dobrze, że nikt na małą nie nadepnął.
Poinformowałam czekającą na mnie we Włoszech Gosię, że mamy opóźnienie, i z czystym sumieniem wyłączyłam telefon. Gest proroczy, bo wyjazd był jedną wielką odtrutką od sprytfona. Cudowne doświadczenie, powiem wam.
Dolecieliśmy do Pizy bez dalszych kłopotów. Może tylko tyle, że na pokładzie samolotu z Polski komunikaty były głównie po angielsku i włosku, więc bez znajomości obcego języka byłoby jak na chińskim kazaniu.
W Pizie włączyłam samsunga i dałam znać, że jestem. Przywitał mnie wielce sympatyczny komitet powitalny w osobach Gosi i jej principale, czyli ks. Krzysztofa (też Polak). Wsiadłam do błękitnej strzały made in Japan i pojechaliśmy do Tobbiany, a dokładnie do tej parafii:
Wspaniały patron, czyż nie? Też go lubię.
Jechaliśmy w nocy, więc nie miałam okazji popodziwiać widoków, ale wrażeń i tak miałam już sporo. Zresztą Tobbiana – mała wioska spływająca uliczkami ze stoków gór – wygląda pięknie także o takiej porze.
W momencie, kiedy weszłam na plebanię, pojawiło się dojmujące uczucie, że chyba trafiłam do bajki albo zasnęłam i śnię niesamowity sen. Piękno, całe morze piękna. I dobroci, z jaką mnie traktowali moi gospodarze. I msza pod bokiem, i smaczne jedzenie, i pyszne wina, i słońce oraz ciepełko, i… długo by jeszcze wymieniać. Serio. Dostałam wspaniały prezent i bardzo mnie on nadal cieszy.
A tak wyglądał mój pokój.
Wieczorem, bo rano wyglądał tak (za oknem miałam widok na dolinę i leżące w niej Fognano).
I jeszcze wielce sympatyczny detal z krzesła:
Wypiłam herbatkę, pogadałam jeszcze chwilę z Gosią i poszliśmy spać, bo było już dobrze po północy. A rano nastąpił zapierający dech w piersi i wzrok w oku ciąg dalszy. Nie przesadzam. Jutro o tym napiszę, dziś jak zajawkę podam tylko, że Florencja. Nieśmiało marzyłam, że uda się ją ponownie zobaczyć i okazało się, że jest w planach! Meraviglioso!
Zapraszam też na bloga Gosi, szczególnie fanów piękna i Włoch oraz tych, którzy chcą nimi zostać: Toskańskie zapiski spełnionych marzeń.