Dwie wystawy, na które wybierałam się od miesięcy, i wreszcie przyszedł ich czas. Spędziłam dziś w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego dobrych kilka godzin, ale było warto. Co więcej, okazało się, że ze względu na kupowanie wejść na dwie wystawy dostałam niezłą zniżkę a bilety uprawniają mnie ponadto do zwiedzenia jeszcze kilku innych ekspozycji stałych. Lubię to.
Omówię piętrami. Na pierwszym jest o komiksie.
Spacer po labiryncie rysunkowych opowieści zaczyna się od egzemplarzy tych najstarszych, z XIX w. Dowiedziałam się, że komiks narodził się de facto w trzech miejscach: we Francji, Niemczech (tu dodatkowy impuls do jego rozwoju dał… Goethe. Tak, TEN Goethe) i Anglii. To Niemcy pierwsi wpadli na tworzenie gadżetów z postaciami z powieści rysunkowych – na wystawie jest całkiem sporo zabawek, breloczków a nawet porcelany z komiksowymi postaciami czy wykonanych z ceramiki ich figurek, także z epoki, kiedy one się rodziły.
Potem jest malutka kawiarenka, można poczytać w niej wiszącą zachęcająco w drewnianej oprawce kopię oryginalnego śląskiego komiksu o bezrobotnym Froncku (ślad Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych), był nawet cennik kawy i herbaty, ale nie zakupiłam.
Od Froncka zaczyna się historia komiksu w Polsce. Częściowo były to przeróbki wydawnictw zachodnich lub skandynawskich (jak chociażby słynny Pat i Patachon), a częściowo twórczość rodzima, że tak zobrazuję klasykiem:
Przy Koziołku też pokazane są przeróbki, jakie na rysowniku wymusiła po wojnie cenzura, np. zmiana mundurów z policyjnych na milicyjne czy samolotu z przedwojennego na MIGa. Są zestawione odpowiednie wersje, więc można popodziwiać.
Komiks dobrze sobie radził także w czasie wojny. Jest podany interesujący przykład – zdjęcie z powstania warszawskiego, na której to fotce chłopak czyta Flasha Gordona. Poniżej w gablotce odnowione wydanie, które wtedy było w obiegu i amerykański oryginał, też z epoki. Świetnie pomyślane.
W okresie międzywojennym popularne były u nas także amerykańskie komiksy, po wojnie były zbyt imperialistyczne. Po pewnym czasie jednak władze dały się przekonać do wersji: bierzemy imperialistyczną formę i wkładamy jedynie słuszne komunistyczne treści. Wyszło nie do końca, szczególnie z tą treścią. Jest kilka egzemplarzy propagandówek (także niemieckich z czasów wojny, że tak się cofnem), ale wzrok przyciąga przede wszystkim znajoma postać profesora Filutka z nieodłącznym piesem. Trudno, żeby nie przyciągała – została powiększona i posadzona na ławeczce, a nawet zanimowana (ale to już w monitorku, nie na ławeczce).
Od niego zaczyna się część wystawy, która budzi we mnie przede wszystkim sentyment. Pamiętam te cuda z dzieciństwa, kiedy podkradałam braciom „Świat młodych” i uczyłam się prawie na pamięć komiksów z ostatniej strony. Tak poznałam Tytusa, Romka i A’Tomka – pracownia ich twórcy, Papcia Chmiela została przeniesiona 1:1 z jego rysunku, więc realnie wchodzi się w świat tego komiksu, a na wejściu czytamy:
Potem jest spacer przez świat Kajka i Kokosza (tu warto zwrócić uwagę na oryginalne matryce, z których wykonywano odbitki), kapitana Żbika, psychodelicznych komiksów Wojtyszki, magicznych przygód Kleksa&consortes. Jest też okładka pisma, które pogłębiło moją fascynację historiami obrazkowymi i sprawiło, że zaczęłam się podkochiwac w Thorgalu:
Nota bene świetnie pamiętam ten numer 🙂
Potem są lata dziewięćdziesiąte i komiksy sci-fi (Funky Kowal i reszta), a potem przejście do alejki sławy współczesnych rysowników, którą zaczyna Jeż Jerzy a kończy Wilq. I zapewniam, że pomiędzy nimi wiele się dzieje.
Wystawa jest interaktywna, można oglądać animacje na podstawie komiksów, pisać na maszynie kpt. Żbika i tym podobne zabawy. Bardzo mnie ujęły wykonane z flauszu figurynki postaci komiksowych. O wiele ładniejsze niż porcelana i mięciutkie takie.
Na drugim piętrze panoszy się Wyspiański. Dosłownie PANoszy. Wystawa zaczyna się jeszcze przed wejściem na sale ekspozycyjne. Na planszach znajduje się kalendarium życia twórcy zestawione z najważniejszymi wydarzeniami kulturalno-artystyczno-politycznymi jego czasów (plansze poniżej biograficznych). Potem jest przedsionek sprawiający wrażenie nieco psychodelicznej, ale przytulnej altany. I zaczyna się wystawa.
Kiedy ją zwiedzałam przychodziło mi na myśl tylko jedno słowo: majestatyczna. Są też mniejsze prace artysty, m.in. wszystkie jego słynne pastele (wreszcie mogłam je zobaczyć wszystkie na własne oczy). To ze względu na nie na wystawie panuje półmrok – zresztą przed wystawieniem były skrzętnie odnowione. I są niesamowite.
Jednak w pamięci zostają głównie potężne kartony z projektami witraży, kartony z detalami z polichromii u franciszkanów i już na oko niewygodne meble z domu Żeleńskich. Wystawa jest wielopoziomowa zarówno ze względu na olbrzymią rozpiętość dziedzin, w których Wyspiański się realizował jako artysta (malarz, poeta, dramaturg, projektant kostiumów teatralnych, sztuki użytkowej, świetny typograf), jak i konieczność chodzenia po schodach, gdyż pewne rzeczy da się podziwiać w pełni dopiero z półpiętra. Jeśli się tam wybieracie, zjedzcie wcześniej dobry obiad i wypijcie kawę; tej wystawy nie da się zwiedzać bez odpowiedniego zapasu energii.
Na ścianach są nadrukowane fragmenty poezji, sztuk i listów Wyspiańskiego, więc jest obecne także jego słowo. I trzeba przyznać, że dobrze dopełnia to, co można zobaczyć. Był geniuszem, nie da się zaprzeczyć. Umiał patrzeć i widzieć, a jednocześnie mierziła go miernota (tak to oceniał) prowincjonalnego Krakówka, w którym utknął, choć chciał do Paryża. Myślę jednak, że Paryż nie dałby mu możliwości realizowania się z takim rozmachem. W Krakowie była przestrzeń, która wymagała zapełnienia; przestrzeń, w której też odnajdywał inspirację do tworzenia. Jest w jego sztuce to wewnętrzne tętno Młodej Polski, fascynacja „ludowizną”, ale też czerpanie hojnie z wzorców zagranicznych. I ten niepokój podskórnie przeczuwanej apokalipsy i odrodzenia.
Wystawa gęsta, chyba będę musiała pójść jeszcze raz. Zresztą trudno, żeby była inna – to dzieła człowieka, który nawet malując wciąż ten sam pejzaż (widziany z okna widok na Kopiec Kościuszki), za każdym razem tworzył arcydzieło. Jest w tym pasja, jest oryginalność. Czułość też, szczególnie w obrazach rodzinnych i portretach przyjaciół. W każdym razie można zatęsknić za tamtym Krakowem i jego mistyczno-romantyczną atmosferą.
Jest też nieco na uboczu krótka opowieść o powstawaniu wystawy, konserwacji pasteli i ogólnie techniczne detale. Osobiście lubię takie smaczki, więc mnie ucieszyła.
Obie wystawy polecam. Różnią się znacznie klimatem – od sztuki popularnej do arcydzieł – ale obie są ciekawe i bardzo inspirujące. Wyrazy szacunku dla twórców obu z nich.