Intensywny zapach kadzidła. Wysokiej klasy kadzidła, dodajmy. To pierwsze, co mnie uderzyło po wejściu do kaplicy św. Jacka w Kamieniu Śląskim. A potem biel, złoto i rocaille. I jak rokoko to zdecydowanie nie moja estetyka, tak tu nie bolało mnie szczególnie. Może to kwestia wystroju ze świeżych róż w moim ulubionym herbacianym kolorze, może współczesnego w formie, ale pasującego do całości witraża z Duchem Świętym, a może po prostu wystawienia (jest tam kaplica adoracji wieczystej) i relikwii św. Odrowąża – stoją na ołtarzu i można ucałować, jeśli taka wola pielgrzyma.
Bo jednak figura Jacka z frywolnym loczkem nad czółkem i jakby uchwycona podczas kontredansa to nie, no jednak nie. Nie służy znieczuleniu. A cudo takie jest w ołtarzu głównym. Podejrzewam, że właśnie do niego była dostosowywana reszta wystroju (piękne barokowe wyposażenie zdewastowali wyzwoliciele z bratniej armii w 1945 r.).
Do kaplicy trzeba się wspiąć po stromych schodkach układających się w dwa ramiona obejmujące ganeczek, z którego wchodzi się do wnętrza. A ono samo w sobie jest bardzo przytulne, choć natłok detali zdecydowanie utrudniał mi skupienie. Ciekawy jest multirelikwiarz w ścianie, czyli wnęka z kolekcją relikwii. Ogólnie wnętrze jest jednocześnie eklektyczne i spójne. Współczesne polichromie z wizerunkami św. Dominika (rudy, jak ma być!) i bł. Hermana (o nim napiszę nieco więcej dalej) oraz Jana Pawła II dobrze się komponują z nastawą ołtarzową z św. Jackiem z Loczkiem. A słodycz sedilli sprawiłą, że wręcz musiałam je sfocić!
Prosiłam Jacka o to, żebym mogła kiedyś odwiedzić miejsce jego urodzenia, i załatwił mi to szybko i w dodatku w luksusowych warunkach (mistrzu…). Z dojazdem tam jest problem komunikacyjny: pociągiem się nie bardzo da, a komunikacja autobusowa jest, ale też bez szału. A w sobotę podjechałam tam jak ostatni burżuj z Mirkiem Mrzygłodem jego prywatnym autem przy okazji powrotu z Dominikańskiej Szkoły Wiary w Opolu.
W zamierzchłych czasach, czyli przed kasatą zakonu w Opolu w 1810 r., byli w tym mieście dominikanie. Mieszkali sobie niedaleko murów miejskich, w kościele „na górce”, więc zawsze mogli zwalić swoje wywyższanie się na lokalizację. Mieli z niej zresztą przepiękny widok na miasto. Pozostał po nich najstarszy obecnie kościół w Opolu (pierwotnie fara, została oddana OP, jak przyszli, a parafia przeniosła się do nowego budynku – historia podobna, jak w Krakowie) oraz klasztor przebudowany na uniwersytet. Podobno tuż nad zakrystią jest gabinet rektora i przez całą niedzielę oraz w uroczystości księża nieźle mu kadzą. Jakoś tak wychodzi…
Wnętrze jest zbarokizowane w bardzo ciekawy sposób. Raz, że zabrakło kasy, więc w jednej nawie bocznej jest nowe, a w drugiej dalej gotyk, dwa – nie ma klasycznej nastawy ołtarzowej, tylko sztukateria udająca bogaty baldachim, na którym stoją figury świętych i fruwają putta. Tabernakulum jest wyraźniej późniejsze, ale ładnie się komponuje.
Kościół z zewnątrz jest świeżo po remoncie i robi świetne wrażenie, podobnie jak skrzętnie zagospodarowane otoczenie. Aż żal serce ściska, że kościół tak ściśle „zrośnięty” z uniwersytetem, nawet budynkowo (jedno z okien w prezbiterium wychodzi na budynek uczelni), jest podominikański a nie po(prostu)dominikański.
Wróćmy do wnętrza: jest tam kaplica wieczystej adoracji, nota bene w kaplicy mającej formę ośmiokątnej wieży, pw. MB Nieustającej Pomocy. Na ścianie obok kraty wisi przepiękne gotyckie przedstawienie Maryi, pewnie fragment ocalały z ołtarza głównego. Można kontemplować godzinami. Są też przedstawienia wielu świętych, OP naliczyłam trzech plus bł. Herman w zakrystii.
Z nim to jest tak, że w krypcie jest relikwiarzyk. Na dwoje babka wróżyła: albo to br. Herman Niemiec, który przyszedł do Polski razem z Jackiem i Czesławem, albo brat z XVII w., który umarł w opinii świętości. Na obrazie ma habit kapłański, ale tożsamość potwierdzić mogą tylko badania kostek. Póki co nie ma na nie pieniędzy, ale jak powstanie tam fraternia III Zakonu (bardzo kibicuję!), to pewnie Herman będzie im patronował. Grunt, żeby robił to skutecznie.
Oni właśnie mnie zaprosili, żebym opowiedziała o Duchu Świętym w codziennym życiu chrześcijanina. Skupiłam się na liturgii i relacjach, zabrakło mowy o rozważaniu słowa Bożego i teraz sobie z tego powodu pluję w brodę. Cóż zrobić, trzeba ćwiczyć się w pokorze i prawdzie o własnej niedoskonałości.
Wywiozłam stamtąd wrażenie olbrzymiej gościnności (serdeczne podziękowania dla księdza proboszcza, którego nie miałam niestety okazji poznać, oraz ks. Pawła Michalewskiego, który był moim aniołem stróżem) i harmonii. Ta ostatnia to harmonijne złożenie tego, co stare, z tym co nowe lub nowsze. I tak spokojne, konsekwentne robienie swojego. Byle do przodu.
A na koniec jeszcze o jednym cudzie św. Jacka – oddałam mu ten wyjazd i wiecie co? Nawet pociąg, którym jechałam do Opola, nie miał opóźnienia. To już przekracza wszelkie wyobrażenia o skuteczności wstawiennictwa…