Jest świętym, który miał kluczowy wpływ na moją relację z Bogiem, a dokładnie miały ten wpływ opracowane przez Ignacego ćwiczenia. Odbyłam je w całości (spokojnie, nie cały miesiąc na raz – nie zamierzałam wstępować do jezuitów, nawet gdyby istniała żeńska gałąź tego zakonu), więc znam je nie tylko teoretycznie. I to jest droga formacji, w której idealnie się odnalazłam, a właściwie w której odnalazłam Boga, a reszta jakoś sama się już układa. Jak więc zapewne się domyślacie, mam wiele szacunku i sympatii do założyciela jezuitów. To zaś sprawiło, że szłam na ten film z mieszanką lęku i zainteresowania (zwiastun jest niczego sobie), jak reżyser będący jednocześnie scenarzystą poradził sobie z autobiografią św. Ignacego.
Muszę stwierdzić, że wyszedł z tego bardzo przyzwoity film hagiograficzny. Fakt, jest kilka scen, podczas których lekko mnie skręciło od ilości kiczu. Jednak jest coś, co ten film broni i pozwala wybaczyć przesadę: autor świetnie czuje ignacjańską duchowość i duchowość w ogóle. W scenach, które są kluczowe dla pokazania przemiany bohatera, lukru brak. Teologicznie i emocjonalnie jest to spójna narracja, a ćwiczenia opierają się właśnie na porządkowaniu emocji, nazywaniu ich i dzięki temu sięganiu w głąb, już poza nie, do doświadczenia Boga i Jego głosu. Genialna jest scena rozmowy Ignacego z Jezusem, świetny jest już sam sposób ukazania Jezusa. Świetnie pokazane jest też kuszenie w grocie w Manresie. O ile niektórych może odpychać pokazane tam biczowanie, to świetnie to się mieści w mentalności tamtej epoki. Za co też chwała.
Nie ukrywam, że bardzo mnie ucieszył wątek dominikański, oczywiście niejednoznaczny. Pomijam dziwnie skrojone habity (czyżby kręcący „Koronę królów” widzieli wcześniej „Loyolę”?), jednak ten powiew roztropności połączonej ze szczerą wiarą i dążeniem do odnalezienia prawdy, jaki wnosi szczególnie o. Sanchez, jest bardzo psiopański. Ciekawie jest też pokazany trybunał inkwizycyjny: groźnie, ale widać, że jego posiedzenia mają na celu uczciwy wyrok, a nie przygotowanie pieczystego z Ignacego i jego pierwszych uczniów. Interesujący jest szczególnie jeden z sędziów trybunału, ale nie będę spoilerować. Po prostu scenarzysta pokazał, że inkwizycja to byli ludzie, a nie rechoczący demonicznie sadyści spod znaku pochodni Nerona.
Wiele padających w filmie kwestii dotyka współczesnych wątków i dyskusji w Kościele. Sympatyczne też jest spostrzeżenie, że Kościół potrzebuje żołnierzy, w końcu jest Ecclesia militans. Można krytykować scenografię i efekty specjalne, bo widać, że są. W gumowych potworach z „Wiedźmina” byłaby to 1/4 potwora, więc nie tak źle, ale dobrze też nie bardzo. Inaczej też rozwiązałabym finał, bo jest pośpieszny i łopatologiczny. Zawiera także, moim nieobiektywnym, lekkie szturchnięcie z serii potyczek na pograniczu OP–SJ, ale może to tylko moje [o]przeczulenie.
Mimo wszystko cieszę się, że poszłam na ten film do kina. Chociażby dlatego, że z odnowionym sentymentem sięgnęłam po egzemplarz „Ćwiczeń duchowych”. „Loyola” to film raczej dla osób, które znają tę duchowość nie tylko w teorii, bo bardziej docenią zawartą w nim treść. W każdym razie zobaczyć warto, niekoniecznie w kinie, nawet tylko po to, żeby zastanowić się, co można poprawić w filmach o świętych, a co można naśladować.
PS
Jest też fajne intro.