Ciężko jest spakować dorobek setek lat do trzech wagonów. A tylko tyle ich udostępniono ostatnim trzem dominikanom, kiedy opuszczali Lwów w maju 1946 r. Brat Gwala wyjechał wcześniej, razem z ostatnimi książkami z biblioteki i zapewne też jakimiś dobrami ruchomymi. Myślę jednak, że podpisałby się całym sercem pod zapiskiem br. Wilhelma Paściaka: „Jednak najcenniejszą rzeczą, jaką wzięliśmy ze Lwowa, był cudowny obraz Matki Bożej Zwycięskiej”. Pamiętnikarz uznał ją za na tyle ważną, że nieco miejsca poświęcił nawet opisowi tego, jak wyjmowali ją z ołtarza głównego a potem samej podróży. Rodzi się pytanie, czemu tak cenną ikonę wywożono na końcu?
Moim zdaniem do końca dominikanie liczyli na to, że uda się zachować lwowski klasztor. Ponadto ikona była otoczona olbrzymią czcią wiernych, więc zapewne nie chcieli odbierać ludziom duchowego wsparcia. Nie przesadzam ze skalą: zachowała się księga wot z ostatnich lat obecności obrazu we Lwowie – pomimo wojny, podczas której każda wartościowa rzecz mogła ocalić czyjeś życie, byli tacy, którzy wyrzekali się cennych przedmiotów, by podziękować Matce Bożej za łaski. Ciekawe jest też to, że i bracia, mimo tragicznej sytuacji materialnej „za pierwszego sowieta”, nie sprzedali sukienki i reszty kosztowności.
I jak wisiała we Lwowie, tak w jednej sukience i koronach Matka Boża pojechała na zachód (doczytałam jeszcze, że bracia, co by władze nie dostrzegły braku obrazu, wstawili tam kopię 😀 ). Po dniu podróży koleją w niezbyt wyględnych warunkach trafiła do Krakowa, a kiedy br. Wilhelm zdecydował, że wybiera Gdańsk jako swoją placówkę, pojechała pod jego (i jednego ojca) troskliwą opieką na północ. Po trzech dniach podróży koleją, w uroczystość Wniebowzięcia (15 sierpnia) 1946 r., tuż przed Aniołem Pańskim znalazła się w zrujnowanym mieście.
Brat Wilhelm wspomina, że szli przez zasypane gruzami ulice, na których dymiły się dopalające się w piwnicach resztki koksu i węgla. Wszystkie mijane kościoły były jak wypalone skorupy, tylko św. Mikołaj stał, co prawda znacznie pokiereszowany, ale z zachowanym wnętrzem. Czynna była jedynie zakrystia i tam właśnie odprawiana była w południe msza, na którą bracia, rzutem na taśmę, zdążyli. Data, godzina, msza – wszystko składało się w ciąg znaków mówiących, że to właściwe miejsce i dobry czas na powrót dominikanów oraz przyjazd ikony do Gdańska.
Umieszczono ją w ołtarzu głównym, ale od razu z założeniem, że będzie przeniesiona. Północna nawa, gdzie miała się ostatecznie znaleźć, najbardziej ucierpiała w wyniku bombardowań. Zresztą w całym kościele nie było szyb, okna zabito dyktą, zostawiając tylko niewielki świetlik. Fala powietrza od wybuchów zmiotła z kościoła dachówkę, sklepienie przeciekało. Niezbyt zachęcająca miejscówka, szczególnie do przyjmowania Królowej. Ona jednak wydawała się nie narzekać, szczególnie że wkrótce do miasta zawitał ojciec, który szczerze Ją kochał i był znany z promowania maryjnego kultu.
Mam na myśli o. Konstantego Żukiewicza, istotnego także dla dominikańskiego powołania br. Gwali. Już przed wojną jako lwowski przeor mnóstwo energii wkładał w propagowanie modlitwy różańcowej (stworzył jakąś szaloną liczbę publikacji na temat Maryi i różańca), a także lwowskiej ikony. Ludzie po wojnie intensywnie szukali członków swoich rodzin, a on tak samo dopytywał o losy Matki Bożej Zwycięskiej. Kiedy dowiedział się, że jest w Gdańsku, przyjechał tam, jak tylko mógł, i przez cały maj 1947 r. głosił na nabożeństwach majowych kazania na temat Maryi, a także samego obrazu. Obudził w ten sposób kult, a o jego podtrzymanie zadbali już gdańscy dominikanie.
W 1948 r. , po odbudowaniu i zabezpieczeniu dachu, przebudowano ołtarz na końcu północnej nawy – powstała specjalna rama i Matka Boża mogła rozpocząć swoje rządy w tej kaplicy. Odmawiano przed ikoną różaniec i sprawowana była Msza św. wotywna, czyli ze specjalnego formularza, ku czci Matki Bożej. Przedstawienie zaczęło znów obrastać w dary od wiernych i proces ten wciąż trwa – zresztą część tych darów wykorzystano ostatnio przy konserwacji koron.
Dwadzieścia lat później postanowiono poddać ikonę restauracji. Dokumentacja z tego procesu to kopalnia wiedzy, ale też świadectwo zachwytu konserwatora obrazem, nad którym było dane mu pracować. To on odkrył, m.in., że pochodzi ona z połowy XIV w., jest najstarszym tego typu przedstawieniem w Polsce, napisał ją najprawdopodobniej jeden artysta, przez co nosi wyraźne znamię jego umiejętności i wiary, oraz że jest na niej mnóstwo śladów po haczykach, na których zawieszano wota. Ikona była podniszczona i to znacznie, co nie odbierało jej jednak wartości i uroku. Kiedy wróciła do swojej kaplicy, nie miała już na sobie sukienki ani koron. Na ich powrót musiała czekać kolejne czterdzieści dziewięć lat, do 7 października 2017 r.
Ostatecznym impulsem do ich odnowienia były słowa kolejnego brata kooperatora w tej opowieści, Karola Serwy. Miał powiedzieć, że wypada zwrócić korony Właścicielce. I w ten sposób historia Jej drogi do Gdańska i zadomowienia się tam jak zaczęła się od opowieści jednego brata, tak na opinii drugiego się kończy.
Ojcem odpowiedzialnym za odnalezienie i odnowienie koron jest o. Michał Osek, on także udostępnił mi sporą część materiałów, na podstawie których powstał ten tekst – bardzo dziękuję! O samych koronach więcej w tekście na aleteia.pl.
A tu kilka ciekawych fotek samej ikony i koron (fot. A. Tatara, M. Osek OP), powiększają się po kliknięciu.
I jeszcze dwie fotki warte zobaczenia – korona Maryi ze zdjętym głównym kamieniem, dzięki czemu widać ukryty pod nim herb Wettinów. Tak żeby nie drażnić Potockich… 😀
Jak pytają to mów śmiało, choćbyś chciał wiele.
Potem się okazuje jak bardzo warto było.
To o historii br. Gwali. Że chociaż czyjeś płuca się naraża na pył i kurz bibliotek archiwów itd., dość samolubnie, to jaka radość z tego co znalezione.
Wiem, książka by i tak była. Ale może nie i wciąż ulga, że jednak.
Co do koron to zawsze mi się wydaje, że bez nich lepiej. Berła, korony, sukienki. Zbroje ciężkie. Po co. Bez nich piękniejsza.
Też wolę ikonę bez sukienki, ale korona dobrze, że wróciła, szczególnie że taka piękna i cenna. Jest na co popatrzeć 🙂
„doczytałam jeszcze, że bracia, co by władze nie dostrzegły braku obrazu, wstawili tam kopię 😀 ). Po dniu podróży koleją w niezbyt wyględnych warunkach trafiła do Krakowa, a kiedy br. Wilhelm …”Ta żartobliwa , niepoprawna składnia i lekki ton tej opowieści zupełnie tu niestosowny. Wy tu na zachodzie, młodsi , nie macie pojęcia w jakich warunkach rozgrywała się nasza ekspatriacja i przygotowania do niej, nie macie ;pojęcia o atmosferze podczas sowieckiej okupacji Poczytajcie sobie choćby list ostatniego lwowskiego przeora o.Sylwestra Palucha do prof.M.Gębarowicza znajdujacy sie obecnie w Dziale Rękopisów w Ossolineum we Wrocławiu-
Przestańcie fantazjować i komentować, bo nie jesteście
w stanie e sobie tego wyobrazić, czym był Lwów, dominikanie lwowscy.a także jaką szkoła duchowości i dla Brata Wilhelma byl lwowski klasztor oraz chór,który prowadził razem z o.Sylwestrem i panną Marią Piskorzówną, jakie tam były indywidualności,i, jaka praca z dziećmi i młodzieża, jaka niezwykła współnota. Poza tym organy lwowskie wcale nie milczały, Brat grał na nich od czasu, gdy organista poszedł do wojska aż do ostatniej mszy swiętej 12 lub 13 maja 1946 roku.
Brat nie grał na organach, tylko na filharmonii, jak zresztą napisałam w tekście. Opieram się tu na jego własnych wspomnieniach, ostatnio zresztą wydanych przez klasztor gdański.
Nie miałam zamiaru urazić nikogo lekkim tonem, zresztą skoro już przywołujemy o. Palucha on sam w swoich wspomnieniach z czasów wojny tez pisze lekko. Każdy radzi sobie po swojemu z dramatem wojny – jedni reagują powaga, inni podchodzą z humorem, żeby to udźwignąć. Należę do drugiej grupy.