Nie sądzicie, że huraganowy wiatr ma w sobie coś psychodelicznego? Kiedy wyszłam w nocy z kina, po ulicach walały się śmieci i liście a gdzieś za Bramą Floriańską wiatr łamał na Plantach gałęzie. W połączeniu ze stanem wyobraźni, jaki we mnie zostawił sequel kultowego filmu Scotta, była to mieszanka narkotyczna.
Warto iść na ten obraz (w tym przypadku to określenie świetnie pasuje) do kina: zdjęcia są piękne i od strony wizualnej trudno coś zarzucić, przynajmniej po jednym seansie nic takiego nie pamiętam. Pamiętam za to zachwyt i radość z dłużyzn, bo dobrze się patrzyło na to, co było na ekranie. Jest kilka odwołań plastycznych do pierwszego „Łowcy androidów”, ale nie jest to przesadne, po prostu służy pokazaniu ciągłości.
To dopełnia muzyka Benjamina Wallfischa i Hansa Zimmera, także nawiązująca do ścieżki dźwiękowej z pierwszego filmu. Nie ma jednak co ukrywać – Vangelis skomponował ciekawszą muzykę i bardziej wizjonerską. Tutaj momentami jest standardowo, taka stunningowana nieco pod muzykę elektroniczną ścieżka dźwiękowa, która nie pozostaje szczególnie w pamięci ani nie ma się ochoty do niej wracać.
Postacie są napisane ciekawie, historia jest opowiedziana w dużej mierze także obrazem, jednak film nie ma w sobie, przynajmniej moim zdaniem, takiej siły przekazu jak poprzedni. Składa się na to kilka elementów:
– Ryan Gosling nie udźwignął roli i to bardzo wyraźnie widać w scenach, kiedy na ekranie jest razem z Harrisonem Fordem. Ten pomimo tego, że od pierwszej kreacji minęło wiele lat, potrafi minimalną ilością środków wykreować kogoś, czyje uczucia są znacznie głębsze niż naskórkowe; jego blade runner ma wciąż w sobie głębię i ekspresję.
– historii brak prostoty; wiem, że współcześnie stawia się na zaskoczenie, ale w tym przypadku mam wrażenie, że zwroty akcji mają posłużyć do przykrycia wewnętrznej pustki – Scott, a właściwie Philip Dick, który był autorem opowiadania będącego podstawą scenariusza, stawia jedno mocne pytanie i prowadzi tak narrację, żeby ono wybrzmiało i żeby widz wyszedł z kina, szukając na nie odpowiedzi. Nie potrzeba dużych zwrotów – opowieść wciąga i prowadzi. Tu niekoniecznie.
– przez to film jak dla mnie był przegadany. Nie nudziłam się i nie miałam ochoty wyjść, mimo długość trwania seansu (ponad dwie godziny), jednak momentami pojawiało mi się w głowie westchnienie „boschschschsch… i po co to?”.
Pojawiają się momenty comic relief , niektóre podbite jednak melancholią. Mimo to, powtórzę się, większość emocji na ekranie jest naskórkowa. Sztuczny miód, jakby to ujęła Osiecka. Tu podramatyzujemy, tu puścimy oko do widza, tu pozwolimy, żeby bohaterowie dali sobie lub innym po pysku. Bo w podręczniku pisania scenariuszy napisali, że tak trzeba, bo inaczej ludzie nie pójdą do kina.
Bardzo dobre są tu kobiece kreacje, od pani pułkownik po Luv. Ogólnie film ma wydźwięk wyraźnie feministyczny ze wskazaniem na wartość macierzyństwa (tzw. III fala feminizmu). I tu jest dla mnie bardzo ciekawy przekaz, który jednocześnie pokazuje zwrot mentalny w postrzeganiu płodności. Edwards, twórca angielskiego in vitro, nigdy nie ukrywał, że jego badania nad tą metodą były poszukiwaniem sposobu na wykreowanie nadludzi, istot doskonałych, wyselekcjonowanych spośród ludzkiej „mierzwy”.
„Blade runner 2049” niesie inny przekaz: sztucznie stworzone życie jest kalekie, bo zależne od ludzkiego kreatora. Cudem jest naturalne poczęcie i poród, bo daje wolność i samostanowienie. Nawet jeśli urodzone w ten sposób dziecko jest genetycznie wadliwe, to pozostaje cudem; otwarciem furtki do kreowania własnego świata. I to jest jak dla mnie bardzo ciekawy twist, choć nie tyle w samym filmie, co jako odbicie przemian we współczesnym myśleniu. Obok świetnej strony wizualnej i kilku scen-perełek (manikiurzysta rządzi, serio) to dla mnie najcenniejsza rzecz w tym filmie. W każdym razie warto zobaczyć, chociaż nie nastawiajcie się na zbyt wiele.