Warsztaty z życia wewnętrznego Trójcy

Zapisałam się na Warsztaty Muzyki Niezwykłej, żeby popracować nad głosem, nieco zardzewiałym po roku bez regularnego śpiewania. I zyskałam to, a do tego o wiele więcej. Na przykład poznałam chorałowy skrót na określenie Trójcy. Sam jakoś tak się objawił w trakcie działalności wokalnej.

Tak zasadniczo byłam w grupie chorałowej dla zaawansowanych. Przez pierwsze trzy dni prowadził ją Sławomir Witkowski (Schola  Cantorum Minorum Chosoviensis), a potem Michał Sławecki. Dotychczas śpiewałam chorał dominikański i to w stylistyce takiej, jak chorzowska. Wiecie: rytmicznie, dużo pauz, ozdobniczki, te sprawy (jak klikniecie w link pod opisem w nawiasie, to zrozumiecie nausznie, o co mi chodzi). Tym samym było rozwojowo a jednocześnie przyjemnie swojsko.

To właśnie na zajęciach ze Sławkiem, poza cała paletą twórczych sformułowań, na jakie potrafi się zdobyć tylko przewentylowany mózg śpiewaka, padła wspomniana we wstępie definicja. Brzmi ona: „Gloria Patri, et caetera, et caetera”. Jakby nie patrzeć, coś w niej jest…

A potem przyszedł rzymianin i zniszczył wszystko, że sparafrazuję frazę z jednej ze scen misterium o Męce Pańskiej. Tak dokładnie, to zdemolował moje dotychczasowe myślenie i sposób śpiewania chorału. Śpiew ten można interpretować na wiele sposobów, a Michał Sławecki jest przedstawicielem szkoły chorału rzymskiego (jeśli można to tak ująć), stąd moje skojarzenie. Na jego warsztatach było… męcząco i bardzo, bardzo odkrywczo, bo musiałam się przestawić na śpiewanie w innej stylistyce (chętni wrażeń klikają tutaj). A to oznaczało nie tylko zmiany w ustawieniu aparatu paszczowo-oddechowego, czyli próby wygenerowania u siebie worków powietrznych, bo fraza bez końca a oddech jednak ograniczony. Przede wszystkim trzeba było pozmieniać sobie w główce sposób myślenia o frazie, dźwiękach, melodii i całej tej bogatej rzeczywistości, jaką jest chorał. I powiem wam, że jak się go raz posmakuje, to polifonia nadal pozostaje miła dla ucha i emocji, ale serce ma się już gdzie indziej. Między epihonusami, cephalicusami, cliwis i torculusami (dla znajomych – torkuciami).

Szczególnie że niektóre mają nazwy brzmiące nieco jak zaneumowana krytyka wykonawców. Taki torculus initio debilis to prawie jak obelga, a to tylko o delikatność pierwszego dźwięku chodzi, nie definicję początkujących.

Nasza grupa była nieco odcięta od reszty, bo śpiewaliśmy u rodziny, czyli franciszkanów. Było trochę przejść z kluczami (śpiewacy i punktualność to niekoniecznie zgrany duet), ale potem wszystko ładnie się poukładało. Na msze, Liturgię godzin, konferencje (o. Tomasz Grabowski – warto było posłuchać) oraz spotkania okołokawowe w ogrodowej Sieście o celu wybitnie towarzysko-konsumpcyjnym wracaliśmy na Stolarską. I oczywiście na rozśpiewki.

Prawie podczas każdej tył mojej głowy zastanawiał się, jak je znosi przeor mieszkający nad kapitularzem. Może się na czas ich trwania ewakuował w innej rejony, bo robiliśmy znaczny hałas. Logiczny i potrzebny, ale zawszeć… Na przykład wydawaliśmy z siebie okrzyki zdziwienia (trzysta osób+pomieszczenie ze świetną akustyką+ustawione emisyjnie głosy, więc silniejsze – słuchacza to musiało boleć…), tupaliśmy (na szczęście tym, co śpią w krypcie, to nie przeszkadzało), udawaliśmy wiatr, konie, pieski, okrzyki ala zespół Mazowsze (cytuję: „Iiiiiii, ja!!!”) oraz ogólnie zachowywaliśmy się jak z lekka niespełna rozumu. Strasznie lubię ten aspekt śpiewania. I bardzo mi go brakowało. Takiej lekkiej świrowni pozwalającej wywalić z siebie niepotrzebne napięcie i zostawić tylko gotowość do adekwatnego wyrażenia siebie.

Prowadząca doskonałą większość zajęć prof. Wtorkowska jest mistrzynią. Kilka ćwiczeń, żadnego zmęczenia a gardziołko i reszta aparatu były już na właściwej pozycji. Po tygodniu intensywnego śpiewania nie czuję w nim bólu, chociaż ogólne zmęczenie ciała jest potężne. Pani profesor prowadziła te zajęcia z olbrzymią lekkością: sporo teoretycznego wprowadzenia, do tego ćwiczenia praktyczne, ale przede wszystkim wielka wiedza, poszanowanie dla odmienności każdego, umiejętność zagospodarowania czasu tak, aby zmieścić w nim wszystko, co się chce przekazać, i prosty, jasny, inteligentnie żartobliwy przekaz. Hasło, że śpiewanie to nie zawody w rzucaniu żuchwą o podłogę, uszczęśliwiło mnie na całe warsztaty.

Można było się też zapoznać teoretycznie i praktycznie z różnymi metodami pracy z głosem: Noego, Aleksandra, Jacobsa, także z autorskimi metodami pani profesor. To wszystko tworzyło spójną całość i to bardzo bogatą. Nie mogłam być na wszystkich zajęciach, bo organizm odmawiał mi nieco posłuszeństwa, ale te, na których byłam, dały mi bardzo dużo.

Śpiew to cudowna aktywność, jednocząca ciało i duszę, emocje i umysł. Delikatnie acz konsekwentnie obnaża nas przed nami samymi. <lokowanie produktu> Na jednej z autorskich toreb, które można nabyć w sklepiku DOL <koniec lokowania produktu>* jest napis: „W niebie będziesz śpiewał”. Teraz, zwłaszcza po tygodniu śpiewaniu chorału, rozumiem ten tekst głębiej. Śpiew uczy pokory, czyli prawdy o mnie. Jednocześnie dobrze wykonywany sprawia, że śpiewak staje się jednością na wszystkich poziomach. Bez tego nie da się dobrze śpiewać, a zwłaszcza wielbić tym śpiewem Boga. Trzeba porzucić wszystko, co zbędne, wejść do wewnętrznej izdebki i z jej głębi, korzystając z bogactwa, jakim się samemu jest, zacząć śpiewać. Połączyć w jedno intelekt, emocje i ciało.

Kiedy śpiewaliśmy w sobotę na mszy graduał (część, którą obecnie zastępuje psalm responsoryjny), w pewnym momencie była tylko ręka dyrygującego kantora i zapamiętana treść słowno-muzyczna. Świat zamknął się w przestrzeni dźwięku i niesionych przez niego znaczeń. Po zaśpiewaniu pozostało poczucie, że prześliznęłam się po powierzchni, że tam jest coś jeszcze głębiej, i jeszcze głębiej, i tak bez końca. Jednak doświadczenie tego śpiewu było ożywcze, bo właśnie jednoczące. Wewnętrznie, ale też z tymi, którzy śpiewali w tej chorałowej scholce. To daje posmak Nieba: jedności z Bogiem, innymi i w sobie samym i to jedności dynamicznej, opartej na głębokim spotkaniu autonomicznych osób a nie wchłonięciu jednej przez drugą. Posmak życia w łonie Trójcy, na jego zasadach.

*specjalne pozdrowienia dla Agnieszki Koseckiej-Wierzejskiej, ona już tam wie, o co chodzi 🙂

 

 

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s