„Wieczór Trzech Króli”, czyli rąbanka z Szekspira na mdło

W ramach terapii szoku pourlopowego poszłam impulsywnie na retransmisję spektaklu Wieczór Trzech Króli (reż. Samuel Godwin) w ramach National Live Theatre. Ponad trzy godziny w Multikinie, sala prawie pusta, bo premiera była w kwietniu i większość tych, co chcieli, to już widziała (tak przypuszczam).

Sztuka to komedia, jak to u Szekspira – w stylu piwnym, czyli z lekką goryczką. Aktorzy świetni, całość dobrze zagrana, świetna muzyka, która została mi w głowie po spektaklu. Kilka scen budzących śmiech, kilka – łzy. Ciekawa scenografia, wszystko technicznie sprawne, może poza jednym momentem, kiedy nieco padł dźwięk.

Jednak drugi raz na to bym nie poszła w tym wydaniu. Czemu?

To komedia, jedna z najzabawniejszych tego dramatopisarza, a okazji do śmiechu było mało. I nie dlatego, że sztuka nie daje do tego okazji, ale po prostu sceny, które w założeniu autora były farsą, miejscami po prostu nie były śmieszne. Upokorzenie Malvolia (tu granego przez kobietę, świetnie zresztą) z żartu zamieniło się w mobbing, fragmenty tekstu, które są dwuznaczne, momentami były podawane tak, że wcale nie bawiły. Ogólnie nędza z wyczuciem tekstu – deklamacje jak w amatorskim teatrzyku.

Ogólnie sztuka o niczym – zlepek scen, świetnie rozegranych, ale które donikąd nie prowadzą. Część postaci, zwłaszcza Orsino, drętwe jak nieszczęście.

I wreszcie największa słabość tej reżyserii: żadnej chemii między postaciami. Null. A ta komedia opiera się właśnie na dobrze skonstruowanych, soczystych aż do barokowego nadmiaru lub subtelnych a mocnych charakterach i iskrzącego między nimi napięcia.

A tu jakbym widziała stado ludzi poubieranych w psychiczne prezerwatywy. Wychodzili na scenę, nawet się całowali i zachowywali się prowokacyjnie wobec siebie (w tym kilka modnych od jakiegoś czasu homoseksualnych pocałunków), ale tam iskrzenia tam było tyle, co w dobrze zaizolowanym kablu. Jedyny moment, w którym zbudowane zostało napięcie i zadziałało, to była chwila spotkania Violi i Sebastiana: zagubionego rodzeństwa, których podobieństwo zbudowało całą sztukę. Chwila zawieszenia i zatrzymania, niepewności i wzruszenia – bardzo dobrze wygrany moment katharsis.

Cała miłość i bogactwo możliwych relacji pomiędzy ludźmi sprowadzona do współżycia seksualnego. I bardzo dobrze, choć z pewnością nie w sposób zamierzony, pokazane, do czego to prowadzi: totalny brak głębi w relacjach. Co tam głębi – tam nawet namiętności nie było! Ot, trzeba się zakochać, to się zakochujemy, trzeba się ożenić, to się żenimy. Żadnego polotu, ślicznie poukładane klocuszki, cóż, że bez zaprawy?

Każda postać była zajęta tokowaniem na swój temat. I zajmowaniem miejsca na scenie. Monologi były wygłaszane, a nie traktowane jako opowieść o własnym wnętrzu, samotne soliloquium. Skutecznie je demolowała wyraźna świadomość, że jest się słuchanym przez widownię, a narcyzm w nadmiarze jest nudzący.

Nie żałuję, że byłam, ale drugi raz bym nie poszła. Jestem zmęczona dekonstrukcją, płynnością i co tam jeszcze zachwalają. W takich inscenizacjach nie ma w co wbić emocjonalnego zęba, bo po wszystkim się ześlizguje. Nuda, po prostu nuda.

2 myśli nt. „„Wieczór Trzech Króli”, czyli rąbanka z Szekspira na mdło

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s