Rusinowa–Polana pod Wołoszynem–Dolina Pięciu Stawów–Polanica

Wczorajszy szlak jest dowodem na to, że planowanie wędrówek jest w porządku, ale trzeba być otwartym na nowe idee. Zasadniczo to nie planowałam w tym roku Doliny Pięciu Stawów, zwanej zdrobniale Piątką. Pomysł przyszedł nagle i uznałam go za możliwy do zrealizowania a potem za bardzo celny, choć nieco budzący lęk, czy podołam. Postanowiłam więc sprawdzić.

Wyszłam wcześnie i zamiast ryzykować, czy złapię busa na Drodze Oswalda Balzera (oficjalnie przystanek Małe Ciche jest tam tylko zimą, przynajmniej tak wynika z rozkładu), poszłam pieszo. Szlak na Wiktorówki a potem Rusinową znam dobrze, szło mi się sprawnie, nawet nadrobiłam trochę czasu. Przy bramie do sanktuarium chwilę pomedytowałam, czy wchodzić, i ostatecznie zajrzałam na dwie krótkie „Zdrowaś”, szczególnie że miałam za kogo. Oddałam też Maryi tę wędrówkę i rzeczywiście co jakiś czas wewnętrzna modlitwa sama przychodziła, nie tylko na najtrudniejszych odcinkach 🙂

Na Rusinowej tradycyjnie skorzystałam z kibelków (jak mawiają moje znajome mające za sobą camino, z toalet należy korzystać za każdym razem, kiedy ma się możliwość, bo kto wie, kiedy będzie następna okazja…*), pogadałam z panią sprzedającą oscypki i uzupełniłam płyny oraz podniosłam poziom cukru. Po raz pierwszy widziałam tak pustą polanę. Tylko grupka kolorowo ubranych młodziaków, którzy pobiegli (dosłownie) przede mną szlakiem i ta zapierająca dech w piersi panorama. I owiecki, dużo owiecków.

20170622_084232[1]

Poszłam skrótem przez Polanę pod Wołoszynem, żeby uniknąć dłuższego spaceru po asfalcie. Ze dwa lata temu szłam już tamtędy, ale zapomniałam od tamtego czasu, jaki to malowniczy szlak. Piękny widok na Tatry Słowackie, niezbyt wymagająca droga prowadząca przez las pachnący igliwiem i mostek na strumieniem. Pięknie, pusto (minęłam chyba tylko jednego wędrowca), cisza. Aż zwolniłam kroku i nieco byłam w plecy z czasem.

20170622_094139[1]

Od polany już trudniejsze zejście, spore nachylenie i dość wysokie kamienne stopnie, ale niewiele. Im bliżej asfaltu, tym więcej śmieci. Nie musiałam podnosić oczu, żeby zobaczyć, do czego się zbliżam – narastająca liczba butelek, zużytych chustek higienicznych, petów i co tam jeszcze ludzie w góry wynoszą a nie chce im się znosić na dół, mówiła sama za siebie. A przecież można to wyrzucić do kosza w kibelku, skoro już nie chce się nieść ze sobą. A toalet jest na tym szlaku sporo.

Na marginesie: w przyszłym tygodniu zaczyna się wielka akcja sprzątania Tatr (kliknij TUTAJ) – jeśli możecie, włączcie się albo przynajmniej udostępnijcie informacje najszerzej, jak się da. I trzeba popracować też nad tym, żeby śmiecenie w górach było uważane za (nomen omen) szczyt obciachu.

Zatrzymałam się przy Wodogrzmotach Mickiewicza na dłuższy popas. Pojawiła się sójka, ale szybko umknęła, widząc molestującą nas orzechówkę. Mylnie wzięłam ją za młodą sójkę (głupia ja), ale w domu sprawdziłam, co to za ptak. I stało się dla mnie bardzo jasne, czemu tak namolnie wpatrywała się w moje pudełko z orzechami. Nawet popiskiwała prosząco, ale byłam nieugięta. Teraz jakaś cząstka mnie wciąż żałuje, że nie rzuciłam kilku orzechów. Byłaby dla niej miła odmiana po chlebie i bułkach, jakie jej rzucają inni turyści.

Byłam nieco w plecy z czasem i już po kilku krokach na szlaku dotarło do mnie, że nie nadrobię przy wchodzeniu. Dopadł mnie pierwszy, malutki kryzys, który szybko minął, jak tylko przeszłam to pierwsze przewyższenie i zobaczyłam wnętrze doliny. Śliczności, które tym łatwiej podziwiać, że jest dość długi odcinek z niewielkimi różnicami wysokości. Tu, podobnie jak na przejściu przez Polanę pod Wołoszynem, widać ślady tego, że w tym roku na wiosnę halny był wyjątkowo aktywny.

I co nieustannie przypominało mi  zasłyszaną anegdotę. Otóż przy plebanii w MC rośnie piękny, wysoki świerk. Ojciec proboszcz ma pokój tuż przy tym pięknym drzewie, czemu się nie dziwię, bo musi stamtąd być genialny widok na góry. Jednak za wrażenia estetyczne trzeba czasem zapłacić wysoką cenę. Otóż na wiosnę tego roku halny postanowił wykorzystać to drzewo do zamachu na łóżko i życie proboszcza. Tak mocno w nie uderzył, że złamał je na wysokości dachu plebanii, a ułamany fragment ledwo, ledwo minął dach i okno (oraz znajdujące się za nimi łóżko). Nie dziwię się już, czemu ojciec ma taki kult do św. Michała Archanioła…

Wracając do doliny: przed ostrym podejściem dwa spostrzeżenia. Pierwsze to remont mostu – po przejściu dłuższego odcinka szlaku przechodzi się przez Roztokę. Są tam dwa mosty, z których jeden był własnie w remoncie. Jak szłam tam po 11.00, prace dopiero się rozpoczynały.

20170622_114554[1]

Kiedy schodziłam ok. 15.00, główna część mostu była prawie gotowa, zostały dwie deski do położenia. Szybko, sprawnie, z przemyślunkiem – jestem pod wrażeniem tej ekipy. Zresztą dzięki ich działalności miałam okazję przejść po prowizorycznym mostku nieco wyżej, co samo w sobie było ciekawym doświadczeniem. Stanie na dwóch grubych, płaskich belkach połączonym metalowymi klamrami, pod którymi zaraz huczał i pienił się potok, sprawiło mi wiele radości. Poniżej akurat nie ja stoję, ale zdjęcie dobrze oddaje efekt.

20170622_114523[1].jpg

Drugie spostrzeżenie: przed mostem jest szałas, w którym można odpocząć. Część gości zrobiła sobie z terenu przed nim palarnię. Wyschnięty pień jako popielniczka to nie jest dobry pomysł, ale najwyraźniej niektórym brak organu odpowiedzialnego za wyobraźnię. Albo został kompletnie zadymiony.

20170622_151731[1]

Na podstawie mapy wiedziałam, że mam dwie opcje podejścia do doliny: lżejszą i bardziej stromą. Kiedy doszłam do rozwidlenia, osiągnęłam już ten etap zmęczenia, który pozbawia mnie złudzeń co do mojej kondycji. Poszłam łatwiejszym, pod Siklawę. Widoki niesamowite, pod wodospadem prawdziwy piknik i miło mi się siedziało w tym kolorowym gronie. Potężny huk Siklawy i ta wspaniała mgiełka wodnego pyłu, która niosła niesamowitą ulgę mojej spieczonej skórze.

20170622_125504[1]

A potem trzeba było wejść na wysokość grzbietu, z którego ona spada. Prawie sto metrów przewyższenia na krótkim odcinku, a jakby ktoś się nudził, to fragmentami zamiast kamiennych stopni obła, lekko nachylona półka. Dobrze, miejscami nieco „nagryziona”, że było na czym stopę oprzeć. Błogosławiłam moje buty i ich dobrą przyczepność – weszłam, ale stres był niezgorszy. Ogólnie wejście i zejście ze schroniska cały czas przypominało mi o mądrości zdania, które powtarzał synowi ojciec przy podejściu do Przełęczy Kondrackiej. Jeden krok w jednym momencie. Nie więcej. Tu ogólna perspektywa, czy myślenie o szlaku w jego całości jedynie skutecznie demotywuje. A krok za krokiem jakoś da się przejść całość.

Dolina i samo schronisko wynagradza cały trud. Spod Siklawy wychodzi się na Wielki Staw i ta potężna powierzchnia falującej w słońcu, krystalicznie czystej wody zmywa cały stres wejścia. Chwilę odetchnęłam i poszłam dalej, kolejne 10 minut, do schroniska.

Po wypiciu litra soku z pomarańczy i przegryzieniu co nieco odzyskałam optymistyczne spojrzenie na świat, szczególnie że widoki przede mną były wspaniałe (zapomniałam napisać, że pogoda i widoczność była świetna), nogi odpoczęły i miałam w perspektywie drogę w dół, w czym jestem zdecydowanie lepsza. Postanowiłam schodzić czarnym szlakiem. Po drodze spotkałam państwa, którzy nim wchodzili, i popytałam o stopień trudności, więc wiedziałam, co mnie czeka.

Przy okazji obejrzałam sobie windę towarową, którą wwozi się towary do schroniska. Moją uwagę przykuły przede wszystkim stalowe liny i ogólnie mechanizm i mocowanie winy do skały. Widać, że dostosowane do ciężkich warunków i starannie utrzymane.

Zejście było wymagające – duże nachylenie i skakanie po kamiennych stopniach, ale wolałam to od tego, co widziałam przy wchodzeniu przez Siklawę. Później po drodze spotkałam sympatycznych państwa, którzy wracali z Zawratu. Chciałabym mieć w ich wieku (byli ok. sześćdziesiątki) taką kondycję. Niżej mijałyśmy się z panią, która miała adidasy – brakowało jej stabilizacji kostek i bała się, że w końcu którąś sobie skręci, więc szłyśmy ostatni etap razem, tak dla spokojności. Dawno nie widziałam nikogo tak szczęśliwego na widok asfaltu, jak ona, ale jakoś się nie dziwię. Dobre buty to w górach podstawa, co roku się o tym przekonuję.

Zostawiłam ją przy Wodogrzmotach a sama pobiegłam do Palenicy. Prawie dosłownie był to bieg, bo marzyło mi się zdążenie na wieczorną mszę o 18.00 a dochodziła 17.00. A jeszcze złapać właściwego busa, a jeszcze dojść z przystanku do MC. Na szczęście bus zaraz podjechał, szybko zebrali się chętni i pojechaliśmy. Z Palenicy do zejścia do MC jest kawałek, ale byłam o takiej godzinie, że ten fragment przeszłam już sobie spacerkiem, podziwiając okoliczności przyrody. Dotarłam tuż przed mszą i mimo mojego widocznego zmarnowania o. Sylwester pozwolił mi przeczytać czytanie. Była oktawa Bożego Ciała, więc kościółek był pełen: ludzi i wianuszków. Piękności.

Potem sił starczyło mi tylko na prysznic, wypicie dwóch litrów płynów i wrzucenie czegoś na ruszt. I padłam. Obudziłam się pod dwóch godzinach, bo było bardzo duszno. Otworzyłam drzwi balkonowe i do pokoju, żeby zrobić przeciąg. W środku nocy błyskawicznie je zamykałam, bo rozpętała się burza. Potężna – wiało, biło gromami i lało jakby nadciągała apokalipsa. Dobre zakończenie tak intensywnego dnia.

*Chyba że jest się na ceprostradzie do Morskiego Oka – tam co jakiś czas są tablice informujące ile minut do najbliższego kibelka. Serio.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s