Kończył mi się oscypek nabyty we wtorek, więc postanowiłam pójść na Rusinową po następny. Była sobota, dzień maryjny, więc Wiktorówki wydały mi się idealnym rozwiązaniem w kwestii „msza”. Spacerowym krokiem popełzłam z MC w kierunku Zazadniej (leśniczówka taka) a potem wejścia na szlak Złotą Doliną. Tak, tak, szlak na Wiktorówki prowadzi przez dolinę, która nazywa się tak samo, jak ta na obrazie w gabinecie Jacka i Warrena Lewisów (patrz: film „Cienista Dolina”). Że też dopiero w tym roku to mnie uderzyło…
Wracając do spaceru. Rzut oka na zegarek oraz rzut ucha w stronę kaplicy, kiedy się tam wspięłam, przekonały mnie, że jednak pierwszy postój powinnam zrobić na hali powyżej. Panie bardzo ładnie śpiewały nieco spolszczony szlagier z lat siedemdziesiątych „Santa Maria”, ale preferuję ciszę. Lub w coś w jej deseń.
Rusinowa mnie nie zawiodła, także pod względem widokowym, chociaż na ten zawód byłam przygotowana. Chmurzyło się od świtu a nie wiem, czy nie od wieczora. Zeszłam na mszę, tym razem też była grupa – z Cieszyna. Ojciec Mateusz pozwolił mi dorwać się do czytania, zanim weszli, więc został tylko psalm i werset. Jeden z panów wziął obie te solówki, zresztą podobnie jak większość śpiewów podczas mszy. To znaczy ojciec zaintonował Kyrie (z sukcesem) a potem usiłował zrobić to samo z Sanctus, nawet usiłowałam wesprzeć tę próbę, jednak bezwład grupy był nie do odparcia – ta część była recytowana. Agnus Dei już zaintonował kantor.
Po komunii śpiewak okazał się także flecistą, co dotkliwie odczuł bębenek w moim prawym uchu. Muzyk grał dobrze, ale tego rodzaju dźwięki przy małej odległości mogą być zabójcze. Dla słuchaczy lub flecisty, jak słuchacze nerwowi.
Siedząc na ławeczce pod kaplicą, wypiłam resztki herbaty z termosu, pożywiłam się, testując u Stefana (wiktorówkowy Garfield) odruch Pawłowa dotyczący szeleszczących opakowań (działa). I kiedy już dochodziłam do wyjścia z doliny, coś zaczęło pokapywać z nieba. Kulturalnie acz ostrzegawczo. Nie przejęłam się za bardzo, zresztą nie miałam kurtki a koszulki funkcyjne szybko schną, szczególnie jak jest ciepło.
Mniej więcej na wysokości Zazadniej przejeżdżający obok mnie samochód przesunął czymś po nawierzchni. Smętnie stwierdziłam, że ptasimi zwłokami, ale te po bliższym oglądzie okazały się samodzielnie poruszać. Biedny pan zięba dostał w lewy bok, próbował jakoś się ogarnąć na jezdni, ale ewidentnie kolejny samochód mógł być jego ostatnim. Wzięłam go do ręki – był tak przerażony, że nawet nie uciekał. Miał otwarty dziobek i oczka jak wielkie paciorki. Jak się trochę ogrzał w mojej dłoni, zaczął przysypiać, ale odgłos każdego przejeżdżającego auta wprawiał go w panikę. W drzewach obok musiała lecieć pani ziębowa, bo w pewnym momencie niesiony przeze mnie ptak wydał z siebie melodyjny trel, tak zupełnie bez związku z czymkolwiek, po czym znów zasnął.
Niewiele przed Małem Cichem zięba nabrała sił i zaczęła mi się wyrywać z ręki. Stwierdziłam, że skoro odżył, to przetestujemy, czy da radę poruszać się samodzielnie. I to był mój błąd, bo ptak nie był w stanie latać, ale poruszał się na tyle szybko, że mi uciekł. Mam nadzieję, że przeżyje…
I wtedy już tak konkretnie zaczęło padać. Dotarłam do spożywczego, żeby uzupełnić stan lodówki, i utknęłam tam na chwile, bo prało żabami równo. Jak nieco się uspokoiło, wyszłam, zastanawiając się pod drodze, któż to bierze ślub w św. Józefie. Większość rejestracji była leasingowa, a reszta krakowska. Znaczy – pewnie cepry. A przynajmniej jedna połówka z tego klanu. I faktycznie. Mijając podjazd do kościółka, ku swej radości i zaskoczeniu wpadłam na o. Tomka od „Wypisz wymaluj” i okazało się (w skrócie), że dedukcja z rejestracji była słuszna.
A niedziela była bardzo senna i leniwcowa. Oglądam dostępne na YT odcinki Herculesa Poirot, opracowałam trasę na procesję Bożego Ciała (tzn. już wiem, gdzie się zacznie) i ogólnie słodkie nieróbstwo. Lubię ten stan.