Dzisiejszy poranek był z gatunku tych, kiedy patrzysz przez okno i wiesz, że szkoda rozpoczęty dzień przeznaczyć jedynie na spacerek. Udało mi się zdążyć na busa o 8.15 i, wysiadłszy w Brzezinach, weszłam do Doliny Suchej Wody. Pogoda była idealna: nieco słońca, tak w sam raz, żeby się pozachwycać widokami i zieleniną, ale też często chmury, więc nie prażyło.
Wiosna w Tatrach, zwłaszcza w wyższych partiach, dopiero się rozkręca. Przy szlaku fioletowo od jaślinka, nie pamiętam z poprzednich lat, żeby było go tak dużo. Nie narzekam, pięknie to wygląda. Kwitną kaczeńce i całe bogactwo innego wiosennego kwiecia. Bardzo dużo wody w potokach, niektóre fragmenty szlaku były z lekka podtopione.
Dłuższy postój zrobiłam sobie na Polanie Waksmundzkiej, pod postrzelonym krzyżem. Nie szydzę, postać Ukrzyżowanego ma w udzie dziurę po kuli i mam wrażenie, że ten pocisk nadal w niej tkwi. Miałam tam chwilę myślenic nad tym, jakim bezsensem jest wojna. I jak rzadko prowadzi do sensownych rozstrzygnięć, szczególnie obecnie.
Jednak większość czasu spędziłam tam, patrząc jak cienie chmur wędrują po polanie i stokach. Niesamowity spektakl. Swoją drogą mają tu równiutką, niziutką zieleń. W lasach, poza miejscami porośniętymi krzaczkami czarnych jagód, które wyglądają jak morze puchatej, zielonej piany, leży dywan, którego nie powstydziłaby się królowa angielska. Oczyma wyobraźni zobaczyłam koszące go stada krasnoludków z kosiarkami na baterie słoneczne i we wdziankach TPNu.
Spotkałam dziś też jakieś mikre zwierzątko, które bacznie mi się przyglądało spod kamolka. Chyba nornica. Albo gronostaj. Albo nornica. Nie wiem, widziałam tylko wielkie czarne oczyska, brązowo-rudy czubek głowy i takież uszy. Ewidentnie wzbudziłam zainteresowanie, chociaż pewnie ciekawsze było to, czy coś zdatnego do konsumpcji wypadnie mi z plecaka.
Przysłop Waksmundzki jak zwykle piękny, chociaż dziś widok z niego na Tatry był zachmurzony. Za to pięknie było widać drugą stronę, Beskidy i Pieniny – wielka przestrzeń zalana słońcem.
Zejście z Gęsiej męczące, chyba jednak wolę tam wchodzić. Tu już spore zagęszczenie ruchu i to w obie strony. Zdążyłam ku swej radości na mszę o 12 na Wiktorówkach. Miałam dużo intencji, ta modlitwa była dla mnie ważna. Wróciłam jeszcze potem po oscypki na Rusinową, chociaż stan szlaku pomiędzy kaplicą a polaną z roku na roku i z halnego na halny coraz gorszy. Poręcze w sporej części połamane, do tego ślisko i niepewne stopnie. Jest to spory problem szczególnie dla osób starszych, a wiele takich przychodzi tam ze szlaku z Wierchu Porońca w ramach pielgrzymek.
Za to wokół kaplicy coraz bardziej wypieszczone otoczenie. Nowe ogrodzenie, czyściutko, zapomniałam tylko sprawdzić, czy obietnice o remoncie „raju”, czyli kibelków, zostały zrealizowane.
Droga z Wiktorówek do Małego Cichego też poprawiona. Z tego, co wywnioskowałam z napisów, w ramach przystosowania szlaku do ruchu rowerowego. Bardzo mnie ucieszyła jej jakość, bo moje stopy osiągnęły już wtedy etap „jak zrobisz jeszcze krok, to ci odpadnę” i coraz bardziej narastała przedburzowa duchota.
Dotarłam do kwatery i padłam. Nie ukrywam, że ten etap fizycznego zmęczenia to jest to po roku psychicznego napięcia. Zaraz zresztą idę spać dalej przy wtórze szumu, który sponsoruje burza (wisiała nad górami i straszyła od rana). A na koniec zdjęcie z Rusinowej, czyli żyć tradycyjnie, a mimo to nie w skansenie (szczególnie ujęła mnie fioletowa szczotka do włosów i zestaw kosmetyków „wypachniających” w szafeczce tuż pod kapelutkiem po lewej):