Miało być zabawnie i niezobowiązująco. I tak było. Jednak nie wzięłabym na ten film nikogo poniżej piętnastego roku życia. Głównie ze względu na kilka scen skutecznie nasączonych okrucieństwem. I nie tyle komiksowym mordobiciem z gatunku „zabili go i uciekł”, ale takim na serio.
Mimo to ubawiłam się setnie, szczególnie że nie byłam jedyną osobą kwiczącą tak często ze śmiechu – dzielnie towarzyszyła mi Dominika. Reszta widowni śmiała się rzadziej, ale może to kwestia przekładu dialogów – wersja oryginalna iskrzy, napisy polskie już mniej. Są też miejscami ocenzurowane, przez co rozumiem użycie słowa mnie, hm, dosadnego niż angielski odpowiednik.
Co do treści, to klasyka, czyli ekipa znów ratuje galaktykę, a w międzyczasie rozwiązuje kwestie rodzinne. Taka tam szkoła relacji, nieco podlana Freudem, jak zauważyła D. Świetne efekty specjalne jakby rodem z haju po LSD i widoczki, które tylko mnie utwierdziły w przekonaniu, że od kiczu to trzeba trzymać się z daleka. Może być przejawem niewątpliwie chorego mózgu. Nie emocji na doładowaniu, ale właśnie umysłu niepodłączonego do serca. Tak sobie tu autorzy odwrócili skojarzenia.
Bardzo podobało mi się rozróżnienie między empatą a telepatą – bardzo słuszne. Mantis jest cudowna. I oczywiście tylko utwierdziłam się w miłości do Groota, pogłębionej przez jeden z pięciu filmików w trakcie napisów. Pojawia się wątek doskonałej rasy, i to w dwojakiej odsłonie, z wyraźnym wskazaniem, że niedoskonałość jest w porządku. Nie trzeba spełniać wydumanych zewnętrznych oczekiwań i standardów – liczy się prawda.
Film jest poważniejszy niż zakładałam. Nie przeszkadzało mi to, chętnie go jeszcze raz obejrzę, głównie dla wyłapania smaczków (to nie to samo, co oglądać je na YT wyłapane przez innych…). Scena piratów spadających jak liście – cudne. I to fajne rozróżnienie na „ojca” i „tatę”. Dobre, dobre, choć może wydawać się banalne. No i ten spektakl w kosmosie na zakończenie! To koniecznie do obejrzenia na wielkim ekranie.
Dla widzów, którzy ubawili się na pierwszej części, to będzie ekstra zabawa. Tym, którzy niezbyt odnaleźli się w tym poczuciu humoru i estetyce – zainwestujcie w inny seans.
Dobra, przyznam się i do zoofilii: Rocket to najwspanialsze włochate pycho w tym uniwersum. Pyskate i wredne, ale wspaniałe. Hough! A właściwie: aye, kaptain!