Przypomniała mi się historia o chorale, której byłam uczestnikiem. Spory udział w wydobyciu jej z piwnic mojej pamięci miało to, że ostatnio sporo się mówi o śpiewie i muzyce kościelnej, a wszystko znów przez papieża Franciszka. Dokładnie zaś chodzi o jego wypowiedź na konferencji odbywającej się w pół wieku po wydaniu instrukcji „Musicam sacram” o muzyce w Kościele i kościele.
Wracając do historii: w dominikanów w Krakowie jest sobie kaplica św. Dominika. Co wtorek o 9.00 są w niej odprawiane msze wotywne (czyli „na temat”) o założycielu Bożej Psiarni. [lokowanie produktu] Modlimy się na nich za pary mające trudności z poczęciem dziecka lub donoszeniem ciąży [koniec lokowania produktu].
Oprawą tej mszy są chorałowe części oryginalnej, średniowiecznej mszy wotywnej o św. Kastylijczyku. Jest kantor a reszta powtarza za nim, jak umie; zresztą są śpiewniczki. Pewnego dnia w porze tej mszy przyszedł do kościoła pewien pan około trzydziestki. Zachowywał się niezbyt „standardowo”, co nie było dużym problemem, dopóki nie zaczęliśmy śpiewać Sanctus.
Ta część mszy o św. Dominiku jest bardzo lekka, a najbardziej mnie w niej zachwycają obie „hosanny”. Ktoś, kto je pisał, umieścił w nich motyw kojarzący się z podskokiem, idealnie odpowiadający znaczeniu słowa, czyli oddaniu z radością chwały. Zresztą ten radosny podskok jest też bardzo prorocko (któż w końcu bryknął z radości na głos Matki Pana, jeśli nie św. Jan Chrzciciel?) dominikański (ma się tę regułę radości, no nie?). Osobiście uwielbiam.
Kantor zaczął więc Sanctus, myśmy dołączyli. I w tym momencie jakby ktoś przycisnął magiczny guzik pt. „przerwać liturgię”. Pan Niestandardowy wpadł do kaplicy i zaczął się po niej miotać, krzycząc, że co z nas za chrześcijanie, że brak nam radości, że jesteśmy drętwi i dalej w ten deseń. Był głośny i agresywny, rzucał się po wnętrzu, starając się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę.
A Sanctus trwał. Jakby ten śpiew był rusztowaniem, kręgosłupem, który pozwalał wszystkim zachować spokój i trwać w skupieniu pomimo nachalnej ingerencji kogoś z zewnątrz. Przedziwny paradoks: to myśmy go tworzyli, wydobywał się z naszych ciał, ale jednocześnie niósł nas i podtrzymywał. Mieliśmy oparcie w Jego delikatności i mocy, zawartej w nim radości i majestacie. Idealne uosobienie lekkiego brzemienia i słodkiego jarzma. Nie byliśmy w stanie zagłuszyć miotającego się po kaplicy człowieka, mimo to ciężar własny chorału, jego wewnętrzna energia były większe. Śpiew przepłynął jakby pod spodem hałasu, zmierzając konsekwentnie do swojego celu.
Pan Niestandardowy pokrzyczał, pokrzyczał, a widząc, że nie spotyka się z jakąkolwiek reakcją, wyszedł, burcząc coś do siebie, z kaplicy. Myśmy skończyli śpiew, ojciec zaczął epiklezę i tak msza poszła swoim – nieprzerwanym – tokiem (a ja do dziś podziwiam zimną krew o. Tomasza, który nie odwrócił się od ołtarza, słysząc tuż za sobą te krzyki – Liturgia Ciała i Krwi Pańskiej w tej kaplicy jest sprawowana w stronę krzyża, nie wiernych).
W chorale jest potęga. Potęga prostoty i wewnętrznej dynamiki. Może wydawać się nudny, ale tylko jeśli nie próbowało się nim modlić. Wtedy nagle okazuje się, że jest ramą, w której możemy zmieść wiele, bardzo wiele a czasem nawet wszystko. To tylko misterne narzędzie; pryzmat, przez który trzeba przepuścić swoje pragnienie mówienia do Boga.
Moim zdaniem nic nie jest w stanie go zastąpić w muzyce kościelnej. Wiąże się to z jego strukturą, bardzo podobną do struktury modlitwy i Objawienia: prostota tudzież pozorny banał, pod powierzchnią którego czai się Wieczność.