„Triumf woli”, czyli byłam w teatrze

Dawno nie byłam w Teatrze Starym. Nie w ramach bojkotu czy innych takich – po prostu nic w repertuarze mnie nie interesowało. W zeszły piątek zerwałam z tą praktyką (niebywania) i nie żałuję, zdecydowanie.

Jola Deneyko namówiła mnie na sztukę Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki „Trumf woli”. Tytuł od razu kojarzy się z pewną niemiecką reżyserką o dość niechwalebnej politycznie przeszłości, jednak jest całe lata świetlne od Leni Riefensthal – treść tu mam na myśli.

Co prawda duża część przywołanych tu historii o dziejącym się na świecie dobru nie do końca przemawia do mojej konserwatywnej duszy, jednak sposób ich opowiedzenia przemawia i to jeszcze jak. Całość zaczyna się od Willa Szekspira demolującego bramkę kontroli na lotnisku. A potem jest „Burza” i burza, i na wyspie ląduje kilkanaście osób, które zaczynają snuć swoje opowieści.

W pierwszym akcie łapałam się na zagubieniu w tym, co reżyserka próbowała przekazać. Niektóre momenty były dla mnie czystą formą, nie potrafiłam odnaleźć treści. I nie dlatego, że siedziałam na schodach, bo weszłam na wejściówkę! Po prostu jak na moje zdolności pojmowania było to przekombinowane.

Mimo to jedna z ostatnich scen I aktu – maraton bostoński, w którym po raz pierwszy w 1967 r. pobiegła półlegalnie kobieta – była warta czekania, oj zdecydowanie. Wspaniała Dorota Segda, cudowna w swojej „babskości”, którą chcąc nie chcąc demoluje zastane schematy. Właśnie „babskości”, bo kobiecość ma odcień erotyczny a postać grana przez Segdę w tej scenie z jednej strony rozwala schemat, że tylko faceci biegają maratony, a z drugiej przed biegiem robi makijaż, tak tylko żeby poczuć się pewniej. Zresztą cała ta postać jest świetnie skonstruowana.

Ale wróćmy do maratonu: cudowne otwarcie z prężącymi muskuły panami, no szydera czystej wody z męskiej tendencji do rywalizacji i no miodzio szydera. Świętnie grany początek biegu a kiedy okazuje się, że pani jest panią, włącza się ścieżka dźwiękowa. I jak usłyszałam, co nią jest, to mnie zmiotło ze schodów – turlałam się ze śmiechu i szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z ciągu dalszego tej sceny, bo płakałam. Kwicząco rechocząco porykując. Podobnie, ale już bez takiego rechotu zareagowałam w II akcie na mikołaja (Krzyżowski) rzucającego tekstem z „Wesela”. Też było to dobre, bardzo dobre, ale chyba tylko pojedyncze osoby na widowni zajarzyły, z czego to cytat i z której części tego czegoś.

Zresztą Krzyżowski też dawał radę we wszystkich odsłonach, które przyszło mu tu zagrać. Mnie najbardziej poruszył w monologu człowieka, który pokonał górę. Opowiedział o czymś wielkim, ale w sposób całkowicie pozbawiony patosu. Za to z gniewem, determinacją, miłością – mocna scena.

Osobą, która potrafiła ściągnąć na siebie uwagę, nawet stojąc pod ścianą i usiłując grać na bębenku, była Dorota Pomykała. Grała Uczoną (fakt, że odnalazłam się w tej postaci) i cudowne były zarówno jej monologi, jak i po prostu pojawianie się na scenie. Przyciągała wzrok, ani chwili nie wypadała z roli. Wspaniale mi się ją oglądało.

W tej sztuce udało się coś bardzo trudnego – opowiedzenie o dziejącym się w świecie dobru, ale bez utopienia go w kiczu. Jest tam wiele komentarzy do współczesności, sporo kpiny z „bóstw” po każdej ze stron rzeczywistości. Jednak nawet różowa wróżka i biały miś tracą wpisaną w ich naturę lukrowaną badziewność, raczej widać, że oni w nas są, tylko strasznie się ich wstydzimy. A szkoda, bo to ta dziecięca, ale też twórcza część nas samych – przynajmniej tak wynika ze sztuki i jakoś ta myśl jest mi bliska.

Twórcza i zdolna do szczerego śmiechu. Bo można też próbować wywoływać radość, np. jogą śmiechu, powtarzając: „I am happy! I am relaxed!”. I chociaż jest to przezabawne dla oglądaczy, to sama ćwicząca jakoś nie wygląda ani na happy, ani na relaxed.

I jeszcze postacie demonicze: bracia McDonald (mało demonicznie im to wyszło), a w drugim akcie Pingwin (czyżby cytata z „Powrotu Batmana”?) i klown-maskotka McDonalda. Dołujący Pingwin jest świetny. Od charakteryzacji począwszy a na sposobie gry skończywszy. Klown z balonikami budzi wymagany od niego dreszczyk grozy, nawet jeśli się nie odzywa.

Warto obejrzeć. Nie jest to prosta sztuka, raczej układanka, którą każdy może sobie poskładać w głowie i przeczytać po swojemu. Dobrze zagrana łamigłówka, nawet jeśli w pierwszy akt chwilami się dłuży. Zajrzyjcie na Jagiellońską.

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s