Kilka tygodni temu GW doniosła, że na Dolnym Śląsku jednemu z noworodków wbito do książeczki zdrowia informację, że począł się dzięki in vitro. Jego ojciec uznał to za stygmatyzację i zwrócił się do rzecznika praw pacjenta o wymianę książeczki. Tak też się stało.
Gryzie mnie ta kwestia, więc uznałam, że jednak napiszę o tym. Chodzi o dwa pytania, a dokładnie odpowiedzi na nie.
- Czemu umieszczono tę informację w książeczce? Moim zdaniem z takich samych powodów, z jakich umieszcza się dane, czy dziecko urodziło się siłami natury, czy przez cesarskie cięcie. Otóż sposób poczęcia w tym przypadku może mieć wpływ na zdrowie maluszka. Życzę, żeby tak nie było, ale badania prowadzone w krajach niderlandzkich i Chinach wskazują, że dzieci poczęte metodą IVF są obarczone wyższym ryzykiem niepłodności, zachorowań na nowotwory oczu, choroby układu krążenia oraz metaboliczne, w tym cukrzycę. Ryzyko zachorowania rośnie wraz z wiekiem i to dość znacząco (takie są wyniki badań chińskich, co jest o tyle istotne, że tamtejszych rodziców trudno oskarżać o brak troski o dzieci). Jeśli jest podwyższone ryzyko zachorowań, to oznacza, że trzeba zwracać szczególną uwagę na objawy, które u innych można byłoby zlekceważyć. Wiem, bo sama ze względu na dziedzictwo po rodzinie mam wyższe ryzyko zakrzepicy – to wyrabia wrażliwość na konkretne objawy, wskazuje też, jakie badania muszę regularnie wykonywać, by uniknąć lub odroczyć zachorowanie.
Tym samym pieczątka w książeczce zdrowia dziecka jest dla mądrego lekarza oraz samego dziecka (jak już podrośnie) wskazówką, na co trzeba zwracać szczególną uwagę. - Czemu więc ojciec dziecka uznał to za stygmatyzację? Pewnie powodów jest więcej niż jeden (nie sądzę, żeby sam uważał to za stygmat, w końcu współdecydował o tym, jak ono się poczęło), ale na jeden mamy wpływ jako społeczeństwo.
I teraz tak – powiem jasno: jestem przeciwna tej metodzie rozmnażania, pisałam o tym wielokrotnie na tym blogu i nie tylko.
Ale jeszcze bardziej jestem przeciwna stygmatyzowaniu ludzi tak poczętych. A argumentacja ruchów prolife, która najczęściej jest stosowana, skupia się na ryzyku zmian genetycznych u dzieci i ich problemach ze zdrowiem. Tak, przed chwilą też o tym pisałam, ale w innym kontekście – troski o ich dobrostan. Tymczasem kiedy argument „ze zmian genetycznych” trafia do teczek i na usta populistycznych polityków, możemy usłyszeć (jak niedawno na obradach Rady Miasta Krakowa), że dzieci z in vitro są jak „zepsute truskawki w koszyku, od których gniją pozostałe”.
Nóż się w kieszeni otwiera, jak się coś takiego słyszy, a na usta cisną się różnego rodzaju niecytowalne wyrazy.Trzeba rozróżnić, jak robią to wszystkie dokumenty Episkopatu Polski na ten temat, metodę poczęcia od poczętego nią człowieka. Metoda jest zła – człowiek nią poczęty ma taką samą godność i wartość jak ten poczęty naturalnie.
Jeśli będziemy podkreślać, że główną wadą metody IVF jest to, że ma negatywny wpływ na zdrowie poczętego nią dziecka, powoli w mentalności społecznej zamieniamy to dziecko – tego człowieka! – w zagrożenie. A sam sposób poczęcia w stygmat. To może przynieść różne skutki, podam dwa, które mi się od razu nasuwają: pragnienie ukrywania prawdy o sposobie poczęcia dziecka (i tu przykładem jest wspomniany wyżej ojciec), zamiast uznania tego po prostu za pewną informację medyczną, która może pomóc w późniejszej diagnostyce, oraz wykluczenie tak poczętych ludzi ze społeczności.
Trzeba powtarzać, argumentując przeciw metodzie, że poczęci nią ludzie są normalni, są tacy jak pozostali. Inaczej będziemy kamieniować niewinnych.