We wrześniowym numerze „Znaku” jest sobie rozmowa na temat tego, jak silnym tabu jest coś, co biolodzy nazywają instynktem samozachowawczym, także w jego wymiarze dążenia do posiadania potomstwa.
Erudycyjna, sensowna, logiczna, o ile oczywiście przyjmie się założenie, że „Życie jest pasmem cierpień, rozczarowań i porażek, co skrzętnie przed sobą i innymi ukrywamy”. Wiem, że można tak patrzeć, nawet wiem, że można znaleźć przyjemność (choć z rodzaju chorych) w grzebaniu się w takim myśleniu. W końcu gnijąca padlina wydziela swojskie ciepełko a do zapachu idzie się przyzwyczaić. Wiem z doświadczenia – w końcu miałam kiedyś Bogu za złe, że żyję. Mogłam się podpisać pod pytaniem zamykającym lid wspomnianej rozmowy: „czy zwykły biologiczny pęd do przetrwania i rozmnażania wystarczy do tego, by wrażliwa i czująca istota ludzka godziła się na trwanie w takim upokorzeniu?”.
Teraz wiem – po latach modlitwy, studiów i mojego wrastania w Boga i Boga we mnie – że kluczowe jest tu zdefiniowanie pojęcia „wrażliwa”. Wrażliwa na swoim punkcie, czy wrażliwa na innych? Wrażlia, bo roztkliwiająca się, czy wrażliwa, bo podejmująca konkretne działania i konsekwetna w ich konstynuowaniu? Innymi słowy: młody Werter czy Matka Teresa? Bo odkrycie, że chodzi o ten drugi rodzaj wrażliwości, otworzyło przede mną światy, których się nie spodziewałam. I już wiem, że ten pęd wcale nie jest wyłącznie biologiczny, przynajmniej jeżeli chodzi o człowieka.
Genialną odpowiedź na neognostyckie rozwodzenie się nad pesymizmem co do ludzkiego życia i natury znalazłam w książce, którą ostatnio redagowałam (i którą wam polecam, jak już wyjdzie):
„Odnosząc tę obserwację do postaci Stephena, powiemy, że jego brak dystansu wobec siebie samego zamyka w sobie i czyni jego wnętrze niegościnnym, nienadającym się do zamieszkania. Zauważmy jednocześnie, że poczucie osamotnienia Cranly’ego wynika bezpośrednio z jego gościnności. Gdy w swojej suwerennej decyzji Inny wycofuje się z dostępnej mu przestrzeni, ukrywa swą obecność, zamieszkały wcześniej dom pustoszeje, a jego gospodarz odczuwa osamotnienie. Skupiony w sobie byt nie otwiera się na Innego i dlatego nie może doświadczyć opuszczenia”.(Małgorzata Grzegorzewska, „Światłocienie”)
Niegościnne serce, chociaż nigdy nie poczuje się samotne, nigdy też nie doświadczy bliskości nadającej sens. Nie tej niosącej przyjemność czy zaspokojenie przeróżnych potrzeb – nadającej sens. Będzie przekonane o własnej doskonałości, bo nigdy nie zmierzy się ze swoimi ograniczeniami i słabościami, a jeśli nawet wobec nich stanie, przerzuci je na innych w jakże prostym akcie projekcji lub racjonalizacji. I właśnie racjonalizacją mi pachnie kilometr erudycyjna figura tabu. Coś zastrzeżonego, tajnego, obalmy to i zobaczymy, co stanie!
Stanie się to co zwykle – wybije szambo. W tym konkretnym przypadku przybierze ono charakter żądania eutanazji na życzenie, zabijania niepełnosprawnych, uznawania z góry, że wie się lepiej, czyje życie ma sens a czyje nie (a jakże często zwolennicy tego rozwiązania zapominają, że mogą byc nie tymi, co decydują, ale tymi, o których się decyduje). Nudny, przewidywalny schemat. Ale jakże inteligentnie on brzmi podparty Schopenhauerem, Beckettem, Camusem, Janion. Cóż, nikt nikomu nie zabroni uznania biegania w kółko za poruszanie się w głąb.
No i nie trzeba się zmieniać i dorastać. Jakie to wygodne…
jedni widzą świat w skąpany w błękitnej poświacie inni w kolorach złamanych brudną szarością. to jak się widzi zależy od tego (ja)kim się jest i gdzie się jest.
bardzo bym chciała delikatnego traktowania tych którzy uczciwie patrząc i nazywając widzą świat ciemnym. z braku światła.
ale jest różnica między mówieniem: „Widzę tak świat” a mówieniem: „Świat taki jest”
widuję świat jasny, widywałam też bardzo ciemny, jak zresztą wspominam w tekście, przez co czytając takie teksty, jak cytowane przez mnie fragmenty z rozmowy w „Znaku”, nie czuję się delikatnie traktowana – mam raczej poczucie, że ktoś usiłuje mnie wepchnąć z powrotem w kanał na końcu którego jest ślepa ściana. Byłam tam, dziękuję, nie mam ochoty wracać.
Elu, chciałam napisać, że jednak ludzie o odmiennych poglądach potrafią prowadzić dialog. Nawet nie czuć, że są na skrajnie różnych pozycjach. Przykładem jest książka „Jesteście na Ziemi, na to rady nie ma!”, w której o.Janusz Pyda, który jest przecież wierzący rozmawia z Antonim Liberą, który ma luźny stosunek do religii. Mało tego jest wielbicielem Becketta. Pesymistycznego pisarza. Prowadzą sobie w tej książce trudne dialogi, ale każdy szanuje drugą stroną. Nawet bym na to nie zwróciła uwagi, bo pochłonięta byłam tym, że sztuki Samuela Becketta są za trudne, za smutne, ale dziś do mnie dotarło, że tych dwóch facetów powinno różnić wszystko. Nawet nie powinni z sobą gadać, ale gadali. I to wiele razy. Wydano im książek z tych rozmów, którą mam. Owszem, trochę poległam na treści, bo nie jest łatwa. Beckett był pesymistą, ale nie odczuwał z tego powodu satysfakcji.
Mam nawet wpisy, które trochę kontrują postrzeganie pesymistyczne przez Becketta:
https://kasiaszarek.wordpress.com/?s=Co+na+to+Beckett
To relacja z krakowskiej promocji książki, mająca swoje zakończenie na ulicy.
Oraz inny wpis o Becketcie mówiący o tym, że miłość pokona pesymizm, którego Beckett „nabawił się” podczas wojny oraz wychowany przez matkę -dewotkę. Nie widział więc konsolacyjnej roli religii, wykluczał zbawienie.
https://kasiaszarek.wordpress.com/2016/05/20/wybacz-samuelu/
Człowiek stał się panem wszystkiego i …poległ. Przykładem są wojny, duchowa pustka.
Ja akurat nie mam poglądów stricte związanych z linią Kościoła, popieram dzisiejszy protest kobiet, ale chciałam napisać, że dwie strony nie muszą być po dwóch stronach barykady.
A komentarz dotyczy Becketta, który był pesymistą, ale chyba nie z własnej woli. Pozdrawiam.
Tak, książka o. Pydy i Libery jest świetnym dowodem na to, że można dialogować.