Witaj, Kwiecie nad kwiaty, Jacku, z wszystkich kwiatów najczystszy! Witaj, Kamieniu drogocenny, z wszystkich kamieni najświetniejszy! Witaj, Opiekunie wszystkich, do Ciebie się zwracamy! Witaj, Mieszkańcu niebios; pospiesz troskliwie z modlitwą! O, Jacku najświętszy, o, Wyznawco najsłodszy!
Wyspa dnieprowa
Rzeka drobnymi falami lizała brzeg, na którym stał Jacek. Wydawała się spokojna, jak dobrze ułożony pies, starający się przypodobać swojemu panu. Odrowąż podniósł wzrok – Dniepr w tym miejscu rozlewał się szeroko a na środku nurtu była się wyspa zarośnięta gęstym zagajnikiem. Lasek jak lasek, jednak dominikanin wiedział, że nie przyszedł tu mierzyć się z drzewami. Wszedł do przyprowadzonej mu łodzi i popłynął na wysepkę. Im bliżej było celu, tym nurt stawał się gwałtowniejszy i parę razy tylko dzięki przytomności umysłu i wprawie kierującego łódką Rusina udało się utrzymać na kursie. Jednak to nie fale niepokoiły Jacka. W szumie drzew, do których się zbliżali, czaiła się niema groźba. Odruchowo przesuwał w palcach modlitewny sznur i odmawiał modlitwy, w miarę jak na jego piersi rósł ciężar bliżej niesprecyzowanego pochodzenia. Choć dzień był ciepły, poczuł przenikający go do głębi chłód i otulił się mocniej kapą. Prowadzący łódź łypnął na niego spod oka, jakby szyderczo, ale może się tylko Jackowi tak wydawało.
Za nimi płynęło jeszcze kilka łódek z ciekawskimi. Dzioby ich łodzi z cichym chrzęstem wbijały się kolejno w piaszczyste nabrzeże. Dominikanin wyszedł ze swojej, pośliznął się na mokrej trawie i przyklęknął. Wydało mu się, że w szumie liści słyszy szept-nieszept: „Przyszedłeś mi złożyć hołd? Słusznie, słusznie…”. Jacek wstał gwałtownie, sięgnął za pas i wyjął zza niego misyjny krzyż. Szept stracił na zrozumiałości, za to Odrowążowi wydało się, że świat wokół niego wypełnia mgła, która próbuje się wcisnąć mu do gardła, dławi go i przyciska do ziemi. Było mu coraz bardziej zimno, czuł jak jego mięśnie zaczynają drżeć. Zacisnął mocniej w dłoni krzyż i ruszył w stronę, z której wydawał się napływać ten lodowaty opar. Towarzyszący mu brat szedł za nim w pewnym oddaleniu, ludzie zostali na brzegu, słyszał ich jak przez wełnianą czapkę.
Zatrzymał się po kilku krokach. Miał przed sobą wysoki, mocny dąb obwieszony kolorowymi wstążkami, ale w jego oczach wszystko było szare i niewyraźne, jakby cała wyspa, drzewo, świat były utkane z lepkiej mgły i szmeru syczących głosów. „Mateczko najmilsza, pomóż!” – westchnął. Razem z tymi słowami poczuł napływające do jego serca ciepło. Podniósł przed sobą krzyż i pewnym głosem zawołał: „W imię Jezusa Chrystusa nakazuję ci – idź precz i nigdy tu nie wracaj!”. Mgła zawahała się i cofnęła a gałęzie potężnego drzewa zaczęły się gwałtownie poruszać. Jacek powtórzył zdecydowanie formułę pomimo bólu, jak wywoływały w jego głowie głosy, które teraz stały się bardziej wyraźne i głośne – mgła ustąpiła, a dąb trząsł się jak w febrze. Ludzie za plecami dominikanina zamilkli. Jacek zawołał po raz trzeci – z górnej części drzewa, z jego pnia wyskoczyła jakby ludzka postać, choć ze skrzydłami, i z przeraźliwym krzykiem runęła w dół, ale zanim dosięgła ziemi, rozpłynęła się i znikła.
W martwej ciszy za plecami dominikanina rozległ się pisk przerażonego dziewczęcia. Obejrzał się i ciepło uśmiechnął.
– Jestem pewien, że to bardzo dobre miejsce na kapliczkę. Tam, pod tym dębem.
Módlmy się:
Święty Jacku, uproś nam silną wiarę, abyśmy zrozumieli, że Bóg jest najwyższą wartością naszego życia i celem, do którego zdążamy. Uproś nam wiarę odważną, która nie załamywałaby się w trudnościach życia; wiarę żywą, która pociągałaby nasze serca do gorliwej służby Bożej; wiarę radosną, abyśmy ochoczo żyli dla chwały Bożej. Amen.