Co to była za msza, mówię wam, ale co to była za msza! Dowód na to, że NOM nie musi być paździerzowy – dobrze sprawowany jest porządnym rytem ludowym i to jest piękne.
Najpierw jednak trzeba było dotrzeć na 19.30 do OP. Sympatycznie wędruje się przez miasto pełne entuzjastycznych ludzi, powietrze aż wibruje energią pomimo sporej lepkości spowodowanej upałem. Tramwaje jeszcze puste, choć na pętli widziałam, jak podjechał taki jadący z dworca i odjeżdżając z przystanku końcowego, odsłonił tłumek swoich byłych pasażarów – spory tłumek z niebieskim plecakami ŚDM.
Pod kościołem OP tłumy, wielu pielgrzymów przychodzi modlić się przy relikwiach Piera Giorgia. Wszystkie drzwi w bazylice otwarte, przypomina przez to bardziej pasaż niż zamknięty budynek, jednak w tym pomieszaniu przestrzeni jest sens. Już nie ma ulic i wnętrz – jest jedno wielkie miejsce spotkania. I tu spory szacunek dla pielgrzymów – podczas liturgii nikt nie zwiedzał kościoła. A ten jest bardzo przyjazny, nawet kaplice zapraszają do wnętrza.
Na mszy nie było organisty, więc wejście było w ciszy – długa procesja kilkunastu kapłanów w czerwieni z okazji dzisiejszego wspomnienia św. Jakuba Starszego, tego z Compostelli. Dobry patron dla pielgrzymów. Bazylika wypełniona po brzegi (proszę bez skojarzeń), w większości młodzi ludzie – średnia wieku ok. 25 lat.
Msza była recytowana, lud odpowiadał głośno i pewnie (lubię słyszeć takie odpowiedzi – wydaje się wtedy, że we wnętrzu kościoła grzmi). Psalm zaśpiewała jedna z dziewcząt z loży pod Jackiem. Lud nie tylko głośno i czysto śpiewał werset, ale nawet robił czterogłosowe murmurando na zwrotkach. Pewnie to spowodowało, że na ofiarowanie jeden z kapłanów zaintonował kanon. Efekt przeszedł oczekiwana – lud nie tylko podtrzymał śpiew, ale na powtórzeniu zaczął śpiewać w czterogłosie.
Doksologia była śpiewana i kapłani świetnie się zgrali głosowo, podobnie jak lud odpowiadający trzykrotnym „Amen”. Agnus Dei było zaśpiewane (przy Sanctusie chyba kantor się poddał), a na Komunię lud zaśpiewał na głosy „Zbliżam się w pokorze”. Prawie wszystkie zwrotki i to z pamięci! I to mi właśnie uświadomiło, że to uczucie rozpoznania, jakie czuje, to odległe wspomnienia mszy wiejskich, bez organisty, za to z kanotrem, uczenia się tekstów pieśni na pamięć, ale jakby przez osmozę, po prostu dzięki uczestniczeniu w mszach niedzielnych.
A po „Zbliżam się w pokorze” był jeszcze jeden kanon zaintonowany przez kogoś ludu, i potem jeszcze jeden na uwielbienie zaintonowany przez jednego z koncelebransów. A na wyjście było (znów kantor z ludu) „Cała ziemio wołaj” – wszystko, oczywiście, w czterogłosie – które po zniknięciu procesji w zakrystii zamieniło się w spontaniczne uwielbienie.
Lata pracy ze scholami, warsztatów, opracowywania śpiewników i ich publikacji, wydawania płyt, ale też modlitwy (jeśli nie przede wszystkim) i dziś widziałam owoce: litugię, za piękno której wszyscy czuli się odpowiedzialni, która była spontanicznym uwielbieniem, co było mozliwe dzięki temu, że było dostępne narzędzie – wspólny śpiew, dobrze znany i swój, własny, na własnej piersi wyhodowany. To było żywe uczestnictwo, aktywne, nie tylko przez odpowiedzi, ale też przez wewnętrzne zjednoczenie z Bogiem, a przez to ze sobą nawzajem.
Mam poczucie, że jeszcze niejeden taki cud w tym tygodniu zobaczymy.