Po zeszłotygodniowych przejściach wymuszonych sposobem [nie]kursowania busów do MC, tym razem postanowiłam się ograniczyć do miejsc, do któych mogłam dojść pieszo. Zresztą sobota to wspomnienie Matki Bożej, więc powędrowałam odwiedzić Jej sanktuarium na Wiktorówkach.
Na odcinku drogi dochodzącej z MC do drogi Oswalda Balzera miałam okazję zobaczyć część skutków wczorajszych odwiedzin pana H. Nie dały się zignorować, bo skutecznie blokowały mi drogę.
A żebyście mieli skalę, jakiej grubości była ta „zapałka”, fotka z paczką chusteczek higienicznych.
I ta sama paczka w innej lokalizacji, kilka pni dalej na tej samej drodze:
Zresztą wyłamywało nie tylko drzewa a raczej przy okazji drzew też i inne elementy pejzażu, np. słupy, na których pociągnięta jest linia telefoniczna (jeśli się nie mylę, że to te kable)
Klucząc po lesie i obchodząc skutki wczorajszej imprezy halnego, dotarłam do asfaltu a nim do wejścia do parku. Ucięliśmy sobie pogawędkę z panem bileterem, powymienialiśmy okoliczne plotki i poszłam wzwyż. Kondycję mam zdecydowanie lepszą i bardzo mnie to cieszy, chociaż nadal daleko jej do zeszłorocznej. Po drodze spotkałam miłe małżeństwo i pani się przyznała, że razem mają 149 lat. Widać, że pasjonaci, opowiadali, jak przeciągnęli przez Tatry wszystkie swoje wnuki i że te wcale nie narzekały.
Na Wiktorówki doszłam na tyle wcześnie, że zdążyłam się pomodlić, wrzucić nieco paliwa do żołądka i zalać je herbatą owocową z miodem. Udało mi się wreszcie złapać o. Cypriana Klahsa i wyłudzić autograf w jego „Pamiętnikach Jonasza i innych apokryfach”. Mam tam kilka ulubionych, szczególnie przemawia do mnie wizja anioła kopiącego Eliasza pod żebro. Byłam tam też na mszy – kaplica pełna, w tym grupka sióstr, jeśli się nie mylę, franciszkanek misjonarek Maryi, które świetnie prowadziły śpiew. Chociaż to ojciec był sobie i nam celebransem, kantorem i kaznodzieją (chociaż próbował przed mszą wcisnąć komuś kazanie, ale jakoś nie było chętnych… 😉 ).
Po mszy pożegnałam się z o. Marcinem i poszłam dalej, z niepokojem zerkając na wełniste coraz bardziej niebo. Na Rusinowej stan właściwy: dym z bacówki, oscypki do nabycia a pod drzewami takie tam stadko udające futrzaste kamolki.
Przeżuwały poranny popas a chwilę później baca popędził je dalej. Musiało im być ciepło, bo niestrzyżone.
Widok z salonu, czyli polany właściwej, następujacy.
Konsumując oscypki, dokonywałam refleksji nad jakże istotnym tematem „Jak by tu zejść?”. Wyjęłam mapę i ostatecznie uznałam, że nie pójdę przez Polanę pod Wołoszynem, bo tam na szlaku moga leżeć drzewa a nie da się juz ich tak łatwo obejść, jak tych przy MC. Trochę się bałam, że z Polanicy nie złapię busa jadącego „górą”, czyli przez Brzeziny, ale udało się bardzo szybko.
Wcześniej ze szlaku zrobiłam jeszcze zdjęcie Tatrom Wysokim – widać, że jeszcze leży śnieg. W tym roku resztki zimy tak szybko nie odpuszczą.
Busem dotarłam bezpiecznie do drogi do MC a na niej spotkałam mnie a dokłanie dogoniła bardzo miła niespodzianka. Mowa o Ani, która okazała się być czytelniczką mojego bloga. Uciełyśmy sobie rozmowę na temat łażenia po górach, wczorajszego halnego i innych tematów okołowędrówkowych. Bardzo miłe doświadczenie – Aniu, pozdrawiam!
Po południu drzew na drodze juz nie było, w głębi lasu było tylko widac i słychać jak straż pożarna tnie pnie i sprząta. Wełniste niebo okazało się jedynie straszakiem – do końca dnia była piękna pogoda. Cóż, skorzystałam z niej, popijając wieczorną herbatę na balkonie.
Też przyjemnie.
To był piękny dzień. Z bardzo niespodziewanymi spotkaniami.
Macham łapą, serdecznie pozdrawiając
I jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję
: – )
ciepło ściskam!