Przed południem pogoda była bajeczna – słońce, lekki wiatr, prawe bezchmurne niebo. Stwierdziłam, że przejdę się rekreacyjnie. Zaczęłam od Doliny Kościeliskiej. Przy wejściu do niej wypiłam drogie, ale warte swojej ceny espresso. Z niskim ciśnieniem tych stad dzieciaków nie da się spokojnie ignorować .
Niewiele za wejściem miałam bliskie spotkanie z misiami, dokładnie dwoma, które bezczelnie leżały na szlaku i nigdzie się nie wybierały. Skoro tak, to strzeliłam im fotkę.
Zieloną wersję uznałam za jakichś kosmitów, więc nie znajdą miejsca na mym blogu.
Jeśli chodzi o zaskakujące zwierzęta, to jeszcze coś takiego sie suszyło przy Ścieżce nad Reglami. Jakieś pozostałości safari chyba.
A zejście na nią prezentowało się bardzo sympatycznie.
Im wyżej, tym niebo robiło się bardziej chmurzaste a wiatr intensywniejszy. Mimo to widoki podziwiałam nie tylko dlatego, że potrzebowałam chwili na oddech – po prostu szkoda byłoby nie widzieć tego, co można było dziś zobaczyć. Poniżej zdjęcie Czerwonych Wierchów zrobione z Polany Miętusiej. Od pań, które mnie mijały i z którymi potem zeszłam do Doliny Małej Łąki, dowedziałam się, że tam była kiedyś chatka, w której mieszkało dwoje staruszków. Kiedy oni poumierali, turyści wykorzystywali to miejsce jako schronienie przed deszczem. Wreszcie ktoś z nich był na tyle nieostrożny, że zaprószył ogień i po chatynce nie ma teraz ani śladu. Oczywiście poza tym we wdzięcznej pamięci ludzi, którzy mogli w niej odpoczywać.
Jeszcze w samotnej drodze minęłam się z grupką idących z naprzeciwka ludzi w wieku studenckim. Było ich słychać zdecydowanie za dobrze, potem jeden z nich zaczął opowiadać historię, która miała być w założeniu śmieszna. I byłaby zabawna, gdyby nie sposób opowiadania. Podniecanie się dźwiękiem własnego głosu i własną zabawnością jest zjawiskiem żałosnym. Zapamiętać.
Na Przysłopie Miętusim znów spotkałam panie od opowieści o chatce i poszłyśmy już razem. Po drodze mijałyśmy tzw. refugówkę, czyli chatkę, która należy do TPNu i niegdyś pełniła rolę czasowego schroniska dla speleologów i ogólnie ludzi lubiących zwiedzac jaskinie i łazić po wyższych partiach gór. Okazało się, że jedna z pań należała w młodości do takiej grupy. Miała mnóstwo wspomnień związanych z tym miejscem. Od historii, jak kolega wypadl z okna w śnieg i wszyscy go szukali, z nim włącznie (zobaczył, że szukają, to się przyłączył i dopiero po chwili zapytał, o kogo chodzi), przez opowieść o całonocnym szukaniu (w ramach pomocy TOPRowi) zaginionej oficjalnie pary turystów, których znależli nad ranem z kosodrzewinie, w doskonałych humorach i zdecydowanie mniej doskonałym stanie przyodziania (we wrześniu pani okazała się być wychowawczynią dwóch z poszukiwaczy), po historię kolegi wrzeszczącego z dachu, żeby mu pomogli zejść, a kiedy rozpaczliwie próbowali się do niego dostac przez klapę w tymże, okazało się, że on na niej siedzi.
Pośmiałyśmy się, droga szybko minęła i weszłyśmy do Małej Doliny Małołąckej. Panie zostały na popas a ja ruszyłam w dół.
Przy wyjścu wpadłam na kolegę z podstawówki, dzięki czemu miałam okazję poznać jego żonę (pozdrowienia dla Magdy i Darka!). Pogadaliśmy chwilę i ruszyliśmy w swoje strony. Wisząca w powietrzu grożba deszczu na dole minęła a sądząc po sile, kierunku watru i układzie chmur nad górami, był to sobie halniaczek. Jutro też chyba nadal sobie będzie.
Zajrzałam jeszcze do Muzeum Tatrzańskiego, a dokladnie do chaty góralskiej a potem Willi Koliba. Lubię ich klimat, taką specyficzną przytulność, jaką daje stare drewno. W chacie górna część odrzwi do czarnej i białej izby jest obita filcem. Podobno jeden z turystów tak kiedyś przywalił o nie czołem, że aż padł na kolana. Trzeba było zabezpieczyć czymś więcej, niż ostrzegawczą żółto-czarną taśmą.
Na Krupówkach zjadłam pyszny jagniecy kebab i doprawiłam lodami. Wróciłam zmachana, jutro odpoczywam. Dzień z Lewisem i Grzegorzem Wielkim – grunt to dobre towarzystwo.
kebab i lody to solidna dieta na utrzymanie wysokiej wagi 🙂
po trzech godzinach marszu stwierdziłam, że pojęcie „dieta” jest puste 😉
zamiast tego można zjeść chudą żywność, syci a nie tuczy 🙂 a wtedy te 3 godziny marszu nie pójdą na marne… 🙂
potrzebowałam energii a ta z tłuszczyku własnego jakoś tak ospale do mnie wracała… 😉
nie jest źle, ja mam tyle „energii”, że mogłabym obejść całą Ziemię dwa razy i na czczo 🙂 na google earth 🙂
😀