Dzień sponsorowany przez szalejący balet chmur, ulewę i jeśli mnie słuch nie zmylał, to także burzę nad górami. Sennie, nawet bardzo, z przebłyskami słońca. Przespacerowałam się w górę wyciągu – moje łydki wciąż wypominają mi Strążyską.
Czytam „Błądzenie pielgrzyma” CSL, ale w kiepskim przekładzie, przez co męczącym w odbiorze. Jednak Lewis pozostaje Lewisem nawet przy słabym pośredniku. Jest nad czym pomyśleć a nawet porechotać:
„W Eschropolis jeśli ktoś nie wypowie jakiejś opinii raz w tygodniu lub raz dziennie, pan Mamon natychmiast mu obniży rację żywności [prawie jak na fb – tu traci się zasięg postów; EW]. Ze mną możesz iść przez cały dzień zastanawiając się nad pytaniem, na które nie znasz odpowiedzi” (to mówiła Rozum). Wspaniała pochwała bezproduktywności, tej pozornej.
Od strony estetycznej dzisiaj rządzi biel i czerń. Jak wchodziłam na wyciąg, w pewnym momencie coś poruszyło krzaczkiem za płotem. Z ciekawości zajrzałam i zobaczyłam dwa owcze pychole. Młode pychole. Przyglądałyśmy się sobie chwilę, owce chyba uznały, że na wszelki wypadek jednak się oddalą, a ja uznałam, że zrobię im fotkę. Więc one się oddalały a ja je poddałam cyfryzacji.
Wyżej udało mi się złapać inną modelkę. Jaszczur rzadki i jak rzadko który ładny. Łaskawie zapozowała (przepraszam za brak ostrości, to z przejęcia).
A idąc na mszę, zobaczyłam, że rozwinęła się już biała część nasadzenia na dziedzińcu, więc kwiatkom też poświęciłam nieco miejsca na mojej karcie w telefonie. Ten czarny kolor mnie fascynuje.
Jutro zapowiadają ciepełko, więc skorzystam i odwiedzę jakąś dolinkę, żeby rozruszac obrażone mięśnie. Może się odobrażą.