Zaczęłam klasycznie, czyli od Wiktorówek i Rusinowej. Przy kaplicy odbył się mały pokaz pt. „Stefan – mistrz żebractwa”. Kot wynurzył się znikąd, wolnym wystudiowanym krokiem przeszedł za plecami siedzących turystów, po czym najpierw znacząco obok nich usiadł, a potem rozciągnął się w całej swej rudej okazałości i z miną „No możecie mnie już zauważyć – chętnię przyjmę hołdy, tudzież kawałek męsiwa”. Tu już po tym, jak jego plan powiódł się całkowicie i zostal dostrzeżony.
I nakarmiony (w trakcie konsumpcji)
Na Wiktorówkach wciąż jeszcze kwitną żonkile, ale w tym roku ogólnie wszystko później wystartowało w Tatrach do życia. Na tyle późno, że na Rusinowej jest jeszcze zbyt marna trawa, żeby owce się napasły i dziś ich nie było. Podobnie zresztą jak bacy, oscypków i bundzu ku mojemu głębokiemu smutkowi… Nie napiszę, że nic nie było, bo była biała i czarna owca i pilnujących ich owczarek, który też przyszedł na żebry do turystów. Ktoś próbwał mu wcisnąć cukierka, ale wzgardził. To porządny pies pracujący, on lubi konkret. Mięso, tłusta kanapka, takie sprawy.
Zaczęło rosić, ale stwierdziłam, że idę na Gęsią Szyję, szczególnie że fragment szlaku między Rusinową a kaplicą jest w fatalnym stanie (połamane stopnie, wypłukana ziemia i kamienie – ślisko i stromo) i nie bardzo miałam ochotę nim wracać. Za to szlak na Gęsią… Nówka prawie nieśmigana i prawie nie robi tu za dużej różnicy. Nowe stopnie, porządnie wzmocnione i w wygodnej odległości. Roszenie z czasem zmieniło się w porządny deszcz i w nim dotarłam na Przysłop Waksmundzki – tu też dopracowano szlak, i przez miejsca, gdzie przedtem było przy deszczowej pogodzie spore ryzyko zbyt bliskiego i zbyt gwaltowengo kontaktu z ostrymi skałkami, prowadzą schody. Nadal strome, ale stabilniejsze.
Tutaj widok z Przysłopu na parujące góry:
A tu fragmencik flory – nieustannie mnie zadziwia bogactwo roślin w Tatrach. Kwiaty są na ogół drobne, ale jest jaskiś niesamowity urok w ich delikatności połączonej z uporem, by żyć, chwytając się najmniejszej garstki gleby.
Na marginesie – może ktoś wie, co to za śliczności?
[edit: to białe to naradka tępolistna – wpis sponsorowany przez Ciotkę Wiki
niebieskie to krzyżownica gorzka – wpis sponsorowany przez p. Zofię Lempart]
Droga w dół – przez Rówień Waksmundzką, Psią Trawkę i Doliną Suchej Wody grzmiącej bynajmniej nie suchym potokiem – odbyła się w większości w deszczu. Miejscami szlak był zalany – jakaś pani w odruchu rozpaczy zdjęła buty i przechodziła boso. Jak dobrze mieć porządne górskie buty, które nie przemakają…
Na szlaku świetnie się sprawdziły jako prowiant ciasteczka korzenne św. Hildegrady. Cynamon i jego zdolność do regulowania poziomu cukru we krwi czyni cuda. Do tego ciepła herbata posłodzona miodem i góry stoją otworem. Nawet jeśli szlak wygląda następująco:
Proszę nie regulować moniotrów – widoczek z natury, ładny, choć schodziło się z lekkim poślizgiem.
Dotarłam resztką sił (przesadziłam z tym wczorajszym określaniem mojej kondycji jako cienia zeszłorocznej – to jej zombie) do przystanu przy Brzezinach i bus nie przyjechał. Po staniu pół godziny stwierdziłam, że sytuacja na tyle mnie zdenerwowała, że siła tych nerwów przejdę pieszo do MC. Przeszłam, nawet pod drodze odkryłam jeszcze jedną bacówkę z przepysznym serem, ale nigdy więcej. Będę łapać stopa albo czepiać się busów, ale po kilku godzinach w górach i przy pierwszym wyjściu lepiej darować sobie takie „spacery”.
Jutro planuję Niedzielę Leniwą Bardzo. A co, należy mi się.
A ja po tych dziurawych stopniach musiałam wracać w ulewnym deszczu. Ale żyję jak widać 🙂 🙂
Ty musiałaś, ja miałam wybór 😉