Okłamała mnie prognoza pogody. Miało prać żabami przy niskiej, jak na czerwiec, temperaturze. A tu ani żab, ani zimna. Upału też brak, zarejestrowano też wspaniały wiatr, co w połączeniu ze słońcem i dobrą widocznością daje genialną pogodę na pieszą wędrówkę.
I trochę żal, że dziś przyjechałam, więc nie było czasu na łazęgę. Zresztą dopiero teraz tak naprawdę czuję zmęczenie, które na sobie przywiozłam. Po rozpakowaniu się padłam na twarz i ledwo zwlokłam się na wieczorną mszę. Dobrze, że mam tylko kilka kroków do kościoła i dobrze, że pani Staszelowa poczęstowała mnie po mszy porzadną kawą z ekspresu. Przy okazji nabyłam też litr pysznego miodu z domowej pasieki i będę się objadać.
Stan kościoła parafialnego: Józef świątecznie ubrany, organista oficjalnie dyplomowany (plota z dziś), jubileusz OP podkreślony. Nie tylko biało-czarną wstęgą i świecą jubileuszową z boku ołtarza, ale też białymi i czarnymi (!) surfiniami pod krzyżem na bocznej elewacji kościoła. Jutro planuję sprawdzić stan na Wiktorówkach. Stefan znów będzie niepocieszony, bo nie wezmę nic mięsnego, czym mogłabym wkupić się w panakocie łaski.
Moja kondycja jest wspomnieniem zeszłorocznej, więc na początek nie poszaleję. Klasycznie Rusinowa i zakup oscypków, a co dalej, zależy od pogody. Ceny busów nie zmieniły się od zeszłego roku (choć zmieniło się miejsce ich odjazdów – zajmują teraz parking obok stacji PKP), ale trochę przeraził mnie cennik kolejki linowej na Kasprowy. Korzystałam z niej awaryjnie, kiedy nie miałam już sił na zejście, ale teraz chyba nawet w takiej sytuacji ciężko będzie mi się zdecydować.
Jest niespiesznie. Ze słonecznego za dnia balkonu widać panoramę Tatr z Granatami i Gerlachem w tle a na niebie wiatr pasie chmury. A w zasadzie to chyba wiosenny redyk, bo bardzo szybko przebiegają. Troszkę dziś z nich popadało, tak oszczędnie. Na wieczornym niebie poza haczykiem księżyca w fazie chuderlawej pusto, czasem jakaś smuga smętne przepłynie, co sugeruje, że jutro też będzie dobry dzień. Wykorzystamy, wykorzystamy.