Klomb przy Wielkiej Synagodze pachnie rozgrzaną, żywiczną korą. Kilka kroków w prawo i można się przejść uliczką, która ocalała z czasów, kiedy Raisze było jednym z głównych punktów na żydowskiej mapie Polski. Niska zabudowa, domy ściśnięte, przytulone do ulicy, jakby w przekonaniu, że trzeba się trzymać razem, żeby przetrwać, pozostając sobą. Nowa synagoga robi wrażenie swoją wielkością, ale mi bardziej przypadła do gustu stara – mniejsza, z drewnianym piętrem i walcem średniowiecznej wieży – śladem, że budynek kiedyś był wkomponowany w mury obronne.
I do tego wiele placów, parków, zieleni. Wszystko zanurzone w przedpołudniowym słońcu i owiewane lekkim wiatrem. Miałam na rzucenie okiem tylko dwie godziny, więc bardziej przypominało to sporządzenie listy miejsc do obejrzenia niż zwiedzanie. Wizytę na żydowskiej uliczce uczciłam nabyciem butów – dawno nie miałam na stopach czegoś tak wygodnego.
Rzeszów to także miasto, które mogłoby mieć w logo zebrę, tudzież przejście dla pieszych. Jest tam ich prawdziwe zatrzęsienie, różniących się rodzajami nawerzchni, długością, długością świecenia się zielonego światła, obecnością świateł lub ich brakiem. Do tej kolekcji wliczyłabym też okrągłą kładkę zawieszoną nad ulicą – świetny pomysł, także jeśli chodzi o estetykę.
Ponadto sprzedają tam w jednej z cukierni nie tylko rewelacyjne lody, ale także poezję. Jabłkową. Śpieszę uprzedzić skojarzenia alkoholowe tudzież bblijne – chodzi o szarlotkę. Nie próbowałam, ale widok odpowiadał nazwie.
A te wszystkie rzeszowskie doświadczenia z powodu spotkania o Jacku i wizyty u rzeszowskich OP. Z dworca odebrał mnie Marcin i dzielnie odeskortował do miejsca docelowego, przy okazji udało mi się zobaczyć Wielką i usłyszeć anegdotę, że miano ja zburzyć i na jej miejscu postawić figurę Matki Bożej. Oboje uznaliśmy to za pomysł lokujący się między komizmem a kiepskimi skojarzeniami, z lekka trącącymi czemś niesmacznem.
Kościół i klasztor braci są wciąż niewykończone, ale i tak robią niesamowite wrażenie. Podobnie zresztą jak rozmowa z przeorem, o. Romualdem. Jak miło posłuchać kogoś, kto zdaje sobie sprawę ze znaczenia piękna wnętrza dla liturgii. Jeśli kiedyś będziecie w okolicach Instytutu Muzyki, zajrzyjcie na jego tyły, gdzie jest dopieszczony ogród japoński a za nim kościół i klasztor pw. św. Jacka.
Wnętrze jest bardzo proste, świetnie rozegrane kolorami, z oknami z alabastru po obu stronach prezbiterium (a o. Romuald odgraża się, że wymieni wszystkie i wygląda na to, że groźby są jak najbardziej uzasadnione, bo efekt „oświetleniowy” jest bardzo, bardzo). Wystrój stanowią ikony: wielka ikona krzyża, ołtarze św. Dominika i św. Jacka i Droga krzyżowa z dwiema dodatkowymi stacjami (nie powiem jakimi – jedźcie i zobaczcie). Miło opowiadało się o Odrowążu, mając go za plecami i to jeszcze w otoczeniu ikon opowiadających o jego cudach. Wierzę, że z czasem „obrośnie” też w wota albo przynajmniej świadectwa wymodlonych przez siebie cudów. I w ludzi, którzych doprowadzi do świętości po uprzednim przeciągnięcu ich przez rollercoaster 😀
Dobry czas i miasto, które zachęca do tego, by wrócić i bliżej je obejrzeć. A to, że jestem na Podkarpaciu, najdobitnej pokazały wezwania „z ludu” w modlitwie wiernych na porannej mszy – zdecydowanie „bogoojczyźniane” a jednocześnie wypowiadane bez przydługiego zwlekania. Tradycja i „nowinki” w pełnej symbozie…