Góry parują. Po całym prawie dniu deszczu i siąpienia wreszcie wyszło słońce, świat wypiękniał. Zresztą nawet gdyby było słonecznie, nie wiem, czy bym wyszła – dopadło mnie zapalenie zatok. Za oknem siąpiło w ziemię, a w pokoju ja siąkałam w chusteczkę. Tylko od czasu do czasu dopadała mnie myśl, że o. Wojciech mógł wczoraj na kazaniu nie mówić o tym, jak rodzaj deszczu najskuteczniej pozwala namoknąć glebie, bo dzisiejszy dzień był jakby pokazaniem w praktyce, na czym to polega.
A jak przestało padać, odkryłam, że MC po deszczu jest pełne przepięknych detali.
Także większe płaszczyzny nabrały połysku – pasące się na nich owce przyglądały się ze zdziwieniem, jak depczę ich kolację:
Doszłam tez do budującego wniosku, że Brytyjczycy mają Stonehenge, a nasi górale sianohenge. I też piyknie.
A z drogi na Zgorzelisko takie były widoczki:
Wieczorem nadrobiłam nieco dnia i cicho licze na to, że jutro moje zatoki i pogoda pozwolą mi pójść po oscypki na Rusinową. Dziś w kazaniu nie było nic o deszczu, za to sporo o czynieniu dobra, a danie zarobku bacówce to w końcu dobry uczynek, więc może się uda…