Dziś chmury wysiadywały na górach burzę:
A kiedy już ją wysiedziały i głośno oznajmiła swoje przyjście na świat, ten chwilę później wyraźnie pojaśniał:
Ledwie trzy godziny a rzeczywistość zupełnie inna…
Co prawda miałam dziś jeszcze siedzieć w domu i kurować moje obolałe kości, ale nie zdzierżyłam i poszłam na spacer w górę łąki, na której jest wyciąg. To jedno z najlepszych punktów widokowych, jakie znam. Zresztą sami popatrzcie:
Po drodze czekała na mnie miła niespodziewajka:
Dobre były… Nie teren TPN, więc poczęstowałam się bez wyrzutów sumienia. Próbowałam też złapać obiektywem coś z bogactwa kwiatów, szczególnie, że dziś koniec [zniesionej] oktawy Bożego Ciała i święcenie wianków – zdecydowanie było je z czego wić.
Rośnie tu takie bogactwo gatunków, że można z nich stworzyć przepiękny ogródek. I koniecznie ule w tym ogródku – łąka brzęczała i wcale mnie to nie dziwi. Pachniało tam miodnie, słodko.
Wracałam dość na około, dzięki czemu będzie jeszcze kilka małocichowiańskich osobliwości.
1. Buda po wypasie – pies też w końcu powinien mieć właściwe warunki bytowe.
2. Recycling nart.
3. Kamol optymistyczny (podejdź do mnie, gościu, a przysiednij sobie 😉 ).
Wieczór chłodny, ale słoneczny. Z krzewów zerkają na mnie kopciuszki a z cisu w ogrodzie sąsiada słychać sikorki. Kwiczoł usiłuje upolować coś na kolację, póki co jest chyba 1:0 dla dżdżownic. Coraz bardziej zdecydowanie dojrzewam do myśli, że lubię czerwiec na Podhalu.