Obecnie w kinie niewiele jest filmów, które chcę zobaczyć, szkoda byłoby jednak nie wykorzystać promocji, dzięki której mam sporą zniżkę. Więc poszłam. Wybrałam „Złotą damę” nieco za sugestią znajomej, z którą się wybrałam. Zwiastun nie powalił, ale uznałam, że Helen Mirren będzie świetna, nawet jeśli jej rola będzie polegała na czytaniu książki telefoniczej.
I jest świetna. Co prawda jej brytyjski akcent nieustannie przebija spod austriackiego, ale wykreowana przez nią postać jest dobrze zarysowana. Jest to kobieta nosząca w sobie traumę i nieprzepracowane cierpienie z czasów wojny. Jest delikatna, kilkakrotnie o mały włos nie rezygnuje z walki, jednocześnie widzi, o wiele lepiej, niż jej prawnik – młody Amerykanin o żydowskich korzeniach – siły działające na zapleczu. Dla niego europejska mentalność, z jej niedopowiedzeniami, czasem defetyzmem odbierającym energię do walki, i idealizmem, który może sie wydawać próbą manipulacji, pozostaje nie do końca zrozumiała. Z tej złożoności zrozumie jedno i to jedno będzie go pchało do nieugiętej walki, niosącej nawet ryzyko dla egzystencji jego i jego rodziny – nie można sie odciąć od korzeni. Historia jest ważna, szczególnie rodzinna historia. Kiedy pozwala sobie na spotkanie z własną, ta popycha go na inne tory: myślenia, działania, nawet kariery.
Maria Altmann – głowna bohaterka – walczy o portret swojej ciotki, który namalował Klimt. Dla rządu austriackiego to wizytówka miasta – dla niej wspomnienie jej dzieciństwa, też ukryte i nieświadome pragnienie czegoś innego, ale nie mogę napisać czego, bo to będzie spoiler. Rząd austriacki nie chce oddać tego obrazu (i pozostałych, skradzionych z jej rodzinnego domu przez nazistów). Kobieta kilkakrotnie próbuje pójśc z rządem na ugodę, urzędnicy jednak odrzucają takie rozwiązanie, stosując wszelkie kruczki prawne. To też tłumaczy jedną z ostatnich scen, w której ta delikatna kobieta, pokaleczona przez życie i rozdarta pomiędzy swoją narodowością (jest Żydówką), pierwotnym obywatelstwem (Austriaczka) i obecnym (Amerykanka) okazuje się być nieprzejednana.
Film pokazuje piękno Wiednia, szczególnie z jego złotych czasów – secesji. Piękne ujęcia wnętrz. Miasto jest klimatyczne, przytulne a jednocześnie – zwłaszcza w scenach retrospekcji – zamienia się w duszną klatkę. Żydzi są okradani, upokarzani, aresztowani, degradowani do poziomu śmieci, które trzeba wywieźć z miasta i „zutylizować”. Przez to film ma charakter rozliczeniowy – widzimy Austriaków przyjmujących radośnie wojska Hitlera, bez namysłu i zachęty denuncjujących Żydów. Chętnie wchodzą w zapronowaną przez nazistów grę w polowanie na Żyda. I to zdanie, które pada z ust Marii: „Oni nigdy nie przyznają nam racji co do tego portertu, bo wtedy musieliby się przyznać do wszystkiego. [do tego , że] ONI NIGDY NIE BYLI OFIARAMI (podkr. moje)”. Ostre słowa i trudno odmówić im słuszności.
Pojawiają się też polskie odniesienia – nazwy obozów śmierci: Bełżec, Włodawa, Zamość, Treblinka. Smutne, że Żydom Polska kojarzy się głownie z miejscami śmierci ich przodków, chociaż my, tak samo jak oni, byliśmy ofiarami.
Nieco razi dydaktyczność całości, momentami akcja jest jakby naszkicowana, bez pogłębienia. Świetne są za to sceny pełniące rolę comic relief. Mimo to trudno zaprzeczyć, że Mirren grała już w zdecydowanie lepszych filmach. Obraz niekoniecznie kinowy, ale można rzucić okiem. Z pewnością nie pozostawia widza obojętnym.