Zuzanna Radzik, Kościół kobiet, Warszawa (Wydawnictwo Krytyki Politycznej) 2015, ss. 318.
Wydawnictwo promuje tę pozycję jako nowość na rynku, poruszającą do tej pory przemilczany temat. Rzut oka na publikacje teologiczne przekonuje, że jedyną nowością, jeśli chodzi o Kościół kobiet jest to, że ukazuje się ona w lewicowym wydawnictwie. Nie jest tak, że na temat teologii feministycznej nic w Polsce do tej pory się nie ukazało. Należące do niej wątki i informacje na jej temat znajdziemy m.in. w publikacjach Elżbiety Adamiak (o tym zresztą wspomina także sama autorka Kościoła…) czy w „Teologii na rozdrożach” Józefa Majewskiego. Co więcej, na polskim rynku księgarskim od kilku lat jest obecna także książka będąca polemiką z tezami feministek. Jest to zbiór artykułów pt. „Kobiety w Chrystusie” pod redakcją M. Schumacher, które są próbą odpowiedzi na wezwanie Jana Pawła II do tworzenia nowego feminizmu.
Zuzanna Radzik, jak przyznała to na spotkaniu autorskim w Krakowie, napisała tę książkę na zamówienie wydawnictwa, więc od razu można odrzucić teorię spiskową, że żadne z katolickich wydawnictw nie chciało jej wydać. Publikacja jest ona przeglądem stanowisk autorek i myślicielek reprezentujących różne odcienie feminizmu. Czytelnik, który śledzi teksty autorki na łamach Tygodnika Powszechnego, odnajdzie w omawianej pozycji znajome fragmenty – wspomniane artykuły stanowią jej część. Są oczywiście doredagowane i uzupełnione oraz uporządkowane tematycznie w następujących rozdziałach: „Władza”, „Przy ołtarzu i w parafii”, „Siostry”, „Teolożki feministki”, „Kapłaństwo kobiet” oraz „Kobieta, dusza, ciało i gender” (o próbach przeformułowania antropologii chrześcijańskiej).
Z odmalowanego przez Radzik obrazu można wyłuskać kilka słusznych postulatów. To prawda, że teologia diakonatu bardzo kuleje, co stało się szczególnie dotkliwe, odkąd w Kościele są stali diakoni. Faktem jest, że dobrze by było, gdyby w formację seminaryjną angażowano jako wykładowców teologii także kobiety. Zresztą takie działy jak teologia rodziny czy teologia ciała powinny być współtworzone przez świeckich, w tym także kobiety – wnoszone przez nas doświadczenie jest nie do przecenienia, moim zdaniem. Trudno też nie zgodzić się z powracającą często w tekście frazą, że wiele zaniedbań wobec kobiet i ogólnie świeckich wynika z tego, że hierarchowie po prostu nie pomyśleli, że pewne zachowania lub ich brak może być problemem (jak na przykład włączenie głosu świeckich do dokumentów dotyczących rodziny czy małżeństwa). Jak dla mnie ten problem – brak wsłuchania w powszechny głos Kościoła – jest jedną z ważniejszych kwestii.
Jednak tym, co dominuje w przesłaniu książki, jest temat pierwszego rozdziału. Im dłużej się czyta, tym bardziej jest się przekonanym, że głównym postulatem feministek jest po prostu zyskanie dostępu do władzy w Kościele. Co więcej, w książce brak definicji Kościoła, a jego obraz jest bardzo płaski. Eklezja nie ma wymiaru duchowego – jest pewnym bytem socjologicznym, silnie patriarchalnym, konserwatywnym, w którym wszelkie próby zmian są odgórnie tłamszone. Uderza też ahistoryczność ujęcia. Podam przykład: owszem, podczas II Soboru Watykańskiego udział kobiet był bardzo ograniczony, de facto znalazły się tam po znajomości i prawie cudem. Jednak jeśli spojrzymy w kontekst epoki, w której ma miejsce sobór, dostrzeżemy, że wtedy we wszystkich „pozadomowych” sferach kobiety dopiero zyskiwały głos. Wystarczy zajrzeć do książki Jane Maas „Mad Women”, by zobaczyć, że lata sześćdziesiąte to także w korporacjach czas, kiedy kobiety z oporami i spotykając się z dużą nieufnością zaczynają przecierać sobie szlaki.
Książka jest pełna szczegółów, przez co trudna w odbiorze a chwilami sprawiająca wrażenie, że autorka nie dokonała żadnej selekcji materiału. Nie ma też konkretnego kierunku, w jakim była pisana – czytamy opowieści o kolejnych kobietach, kolejnych poglądach, ewentualnie kolejnych wydarzeniach, ale nie prowadzi to do żadnych konkluzji. Nie wiemy na koniec, co o tym wszystkim sądzi autorka. Brak też pogłębienia streszczanych poglądów – jeśli ktoś szukałby spójnej i posiadającej wyraźną strukturę prezentacji poglądów teolożek, nie znajdzie jej tutaj. Jest to raczej publicystyka, a właściwie byłaby, gdyby wyraźniej widoczny byłby stosunek autorki do przekazywanych treści i opisywanych postaci.
Słabością książki jest też jej strona redakcyjna a właściwie momentami jej brak. Rażą zupełnie zbędne anglicyzymy („krąży rumor” zamiast „krąży plotka” i tym podobne), bezprzymiotnikowy indeks (nazwisk? osobowy?), okrojona bibliografia, występujące w tekście nieprawidłowe związki frazeologiczne. To detale, ale jednak utrudniają odbiór całości.
Z teologią feministyczną można a czasem trzeba się nie zgadzać, jednak warto posłuchać tych, którzy krytykują. To droga do dostrzeżenia przestrzeni, w których należy dokonać zmian, w Kościele zwanych nawróceniem. Jednak aby ten głos był nośny, potrzebuje odpowiedniej – spójnej i klarownej formy. Książka Zuzanny Radzik jest pewną próbą podjęcia tego tematu. I, moim zdaniem, jedynie próbą.
Czemu autorka mocniej nie zaprezentowała swoich poglądów, choć być może je ma? Moje odczucia są takie:
1.Bała się agresji ze strony innych katolików, choćby takiej jak na Pani profilu na Facebooku, gdzie jedna z Pani znajomych określiła, że autorka nie nadaje się do niczego, jedynie do służenia mężczyznom.
2.Nie chciała wprowadzać zbyt dużych podziałów, za bardzo dzielić inne siostry i braci w wierze, dać raczej początek dyskusji.
Dziękuję za komentarz 🙂
Niestety, bycie publicystą zakłada, że trzeba sobie wyrobić twarde pośladki, czyli przyzwyczaić się do krytyki, często agresywnej. Wiem, bo sama obrywam.
Podziały są już faktem, zresztą pani Radzik właśnie je opisuje. Wyrażenie własnej opinii moim zdaniem nie wprowadza podziałów, może za to być probą pojednania. Wszystko zależy od tego, jak się te poglądy wyrazi.
Przykro mi, że pani doświadca ataków. O ile w świecie świeckim jest to zrozumiałe, to jednak boli, że będąc w Kosciele i pisząc raczej dla ludzi we wspólnocie doświadcza się ataków i trzeba wyrobić sobie grubą skórę 😦 Myślę, że ważne jest aby starać się trochę wzajemnie napominać, szczególnie w swoich środowiskach wewnątrzkościelnych
Dobrze, że Pani o tym przypomina 🙂 Szczerze mówiąc już tak do tego nawykłam, że nie zwracam uwagi 😀